sobota, 31 maja 2014

Syrop z hyćki

Oszalałam na punkcie zbierania czarnego bzu. Gdziekolwiek widzę jego kwitnące krzaki, mam ochotę wyjąć nożyczki i obciąć wszystkie kwiatostany.
Powstrzymuje mnie tylko fakt, że nie noszę ze sobą wszędzie nożyczek oraz to, że jestem za niska, żeby ogolić do zera kwiaty rosnące trochę wyżej. Mimo wszystko - zebrałam już tyle hyćki, że wyszło mi 10l syropu, a na obróbkę czeka kolejny kosz kwiatów...
U nas w domu nigdy się tego nie piło, bo, jak mówi rodzinna legenda, wszyscy się kiedyś po soku z hyćki mocno pochorowali i do teraz mają uraz. Ja tego nie pamiętam (albo jeszcze w tych czasach nie żyłam), więc hyćkowy sok kocham żywą miłością, odkąd się z nim pierwszy raz zetknęłam na Węgrzech. Tam bodza limonádé sprzedają w każdym sklepie, taką oranżadkę (o tak, z gazem najlepiej).
Więc od dwóch tygodni jeżdżę do lasu i zbieram te kwiaty, odganiam się od chrabąszczy, wyplątuję pająki z włosów, próbuję nie wdepnąć w klejące od syropu plamy na podłodze, przetwarzam, pasteryzuję, i liczę na to, że zostanie mi choć trochę syropu na zimę. Ponoć świetny na czas przeziębień. Nie wiem, dla mnie przede wszystkim przepyszny.
Rośnie w każdym rowie. Jedźcie, póki kwitnie.


  • 40 lub więcej kwiatostanów hyćki
  • 1 litr wody
  • 1 kg cukru
  • 3 cytryny
Hyćkę zbieramy ostrożnie, najlepiej nożyczkami, bo rwąc ją stracimy za dużo cennego pyłku. Najlepsze są rozkwitnięte, ale jeszcze nie przekwitające kwiaty z krzaków rosnących daleko od ruchliwych dróg.
Każdy kwiatostan obserwujemy pod kątem ewentualnego robactwa i takowe usuwamy, a potem odcinamy grubsze łodyżki, a kwiaty wrzucamy do dużego słoja. Cukier rozpuszczamy w wodzie i zagotowujemy razem z sokiem z dwóch cytryn. Trzecią cytrynę kroimy w plasterki. Kiedy tylko syrop się zagotuje, zalewamy nim przygotowane kwiaty, dodajemy pokrojoną w plasterki cytrynę, zakręcamy i wynosimy w chłodne miejsce na 4-5 dni. Po tym czasie przecedzamy syrop przez sitko lub gazę, dobrze odciskając kwiaty, żeby oddały jak najwięcej esencji. Odcedzony syrop jeszcze raz zagotowujemy, żeby na pewno pozbyć się toksyny powodującej nieprzyjemności, których doświadczyła moja rodzina ;) gorący syrop przelewamy do czystych butelek lub słoików, zakręcamy, pasteryzujemy gotując zamknięte słoiki przez ok. 10 minut i cieszymy się zapasami na zimę.
Uwaga: to jest syrop, nie sok, więc należy go rozcieńczać. Ja polecam gazowaną wodą z dodatkiem kilku plasterków cytryny.



niedziela, 25 maja 2014

Ciasto rabarbarowo-marcepanowe

Kto lubi rabarbar, ręka w górę.
Ja nie przepadam, może przez skojarzenie z suchym ciastem drożdżowym z kruszonką i kwaśnym rabarbarem właśnie, chociaż znam ludzi, dla których to najlepszy na świecie wypiek. Niestety, do mnie nie przemawia taka forma, więc postanowiłam zrobić coś niesuchego i niekwaśnego. To znaczy - rabarbar zawsze będzie kwaśny, taki już jest i szanujmy go. Ale ciasto nie musi być, jeśli dodamy doń marcepanu, a jeszcze jeżeli nawilżymy maślanką, to nie będzie też suche! Bardzo majowe ciasto, polecam.


  • 3 jaja
  • 1 szklanka cukru
  • 1/3 szklanki oleju
  • 1/2 szklanki maślanki 
  • 1/2 szklanki jogurtu greckiego
  • 2,5 szklanki mąki pszennej 
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1 łyżeczka sody
  • 500 g rabarbaru
  • 200 g marcepanu
Rabarbar obrać, pokroić w 2-3cm kawałki, zasypać dwiema łyżkami cukru i odstawić.
Jaja utrzeć z cukrem do białości, następnie dodać oleju, maślanki i jogurtu, zmiksować. Mąkę przesiać z proszkiem do pieczenia i sodą wprost do mokrych składników, dobrze wymieszać.
Ciasto przelać na sporą blachę wyłożoną papierem do pieczenia. Marcepan pokroić na cienkie - ok. 2-3mm - kawałki (kwadraty na ten przykład), poukładać na całej powierzchni ciasta. Rabarbar odsączyć z soku, który puścił po zasypaniu cukrem, porozrzucać równomiernie po cieście.
Piec w 180 stopniach przez 20-30 minut (do suchego patyczka).
Wystudzony można posypać cukrem pudrem.





sobota, 17 maja 2014

Sos berneński (i stek wołowy)

Własnoręczne wykonanie sosu berneńskiego chodziło za mną, odkąd pierwszy raz spróbowałam go w Belgii. Jego smak ciężko opisać, ale jeśli musiałabym cokolwiek powiedzieć, to pewnie to, że jest delikatny, kremowy i ma w sobie coś intrygującego.
W końcu udało mi się zdobyć estragon (niby w każdym sklepie powinien być, a jednak. A dodatkowo niektórzy pomylili estragon z rozmarynem i cali dumni przynieśli mi ze sklepu to drugie...:) więc znowu o kilka dni przesunęły się moje berneńskie plany. Ale potem ci sami niektórzy zaopatrzyli mnie już we właściwe zioło, więc zwracam honor), więc pozostało mi tylko wymyślić dodatki do sosu, czyli wołowinę i szparagi :)

Sos:

  • 2 łyżki soku z cytryny
  • 4 łyżki białego wytrawnego wina
  • 1-2 łyżki drobno posiekanej szalotki
  • 1 łyżeczka suszonego estragonu (+3/4 łyżeczki do dodania na końcu)
  • sól, pieprz
  • 3 żółtka
  • 80 g zimnego masła
Wszystkie składniki oprócz żółtek i masła umieszczamy w rondelku i zagotowujemy. Trzymamy na ogniu tak długo, aż płyn zredukuje się do objętości 2 łyżek. Przecedzamy przez sitko, mocno odciskając szalotkę, żeby wydobyć z niej jak najwięcej smaku. Płyn zostawiamy do ostudzenia.
W nieco większym naczyniu zagotowujemy wrzątek (1/3 garnka). Nad parującą wodą stawiamy miskę z żółtkami i ubijamy je energicznie, aż powstanie piana. Do żółtek dolewamy ekstrakt szalotkowo-estragonowy i nadal energicznie mieszamy. Kiedy sos wyraźnie zacznie gęstnieć, dodajemy łyżka po łyżce zimne masło, mieszamy do rozpuszczenia i zdejmujemy znad pary. Wsypujemy resztę estragonu i podajemy na ciepło, np. ze stekiem i/lub szparagami.

Stek:
  • 1 stek (np. z rostbefu)
  • 1 łyżka musztardy
  • 2 łyżki czerwonego wytrawnego wina
  • 5-6 listków szałwii
  • 1/2 posiekanej szalotki
  • 2 łyżki oliwy
  • sól i pieprz
Mięso myjemy, jeśli kawałek jest duży - przycinamy do rozmiarów nam odpowiadających, lekko rozbijamy dłonią.
Wszystkie składniki na marynatę mieszamy i macerujemy w niej steka przez min. 2 godziny (najlepiej całą noc).
Rozgrzewamy patelnię grillową, smażymy mięso po 2-3 minuty z obu stron (w zależności od tego, jak dobrze ma być wysmażone), dłużej nie wolno, chyba że lubicie, jak Was szczęka boli.

Szparagi to najmniejsza filozofia - najważniejsze to dokładnie obrać je z twardej, łyczastej warstwy i odciąć zdrewniałe końcówki (to te na dole szparaga, gdyby ktoś miał wątpliwość. Pod żadnym pozorem nie wyrzucać główek, a jak chcecie je wyrzucić, to przyślijcie je do mnie, jak krzywe ogórki do Mariusza M. Kolonki).


środa, 14 maja 2014

Afrykańska zupa orzechowa

Nie jestem pewna, czy w Afryce znają taką zupę - z wiarygodnego źródła wiem, że na pewno w Nigerii o niej nie słyszeli ;) Jeśli czyta ten wpis ktoś z innych afrykańskich krajów (na pewno, i na pewno mnie zrozumie), to proszę o ekspercki komentarz.
Pomysł na taką zupę sprzedała mi Jagoda, za co dziękuję - jednak nie  powstrzymałam się od oswojenia przepisu, czyli podrasowania papryki, czosnku, dodatków... Wyszła ciekawa zupa - tak sycąca, że ciężko uwierzyć, że jest wegańska.


  • 1 czerwona papryka
  • 3 pomidory
  • 2 cebule
  • 3 spore ząbki czosnku
  • 1 papryczka chili
  • 5-6 sążnistych łyżek masła orzechowego
  • 1/2 łyżeczki cynamonu
  • 1/2 łyżeczki zmielonego kuminu
  • 1/2 szklanki kaszy jaglanej (#takbardzomodnie #nasiłę)
  • sól
  • oliwa
Paprykę przekrawamy na pół i wraz z całą papryczką chili i nieobranymi (sic!) ząbkami czosnku kładziemy do żaroodpornego naczynia i zapiekamy - 210 stopni, grzanie od góry (najlepiej ruszt + termoobieg) przez 10-15 minut. Uwaga! Nie zdziwcie się, jeśli usłyszycie eksplozję. Jeden z ząbków czosnku po prostu wybuchł rozbryzgując się po reszcie warzyw. Ale komu by to przeszkadzało...
W czasie pieczenia warzyw sparzamy pomidory i obieramy je ze skórki. Kroimy je w kostkę, cebulę także.
W garnku rozgrzewamy oliwę, smażymy cebulę, solimy, kiedy jest już zeszklona - dodajemy pomidory i na małym ogniu dusimy przez ok. 5 minut.
Upieczone połówki papryki kroimy w kostkę (nie trzeba obierać ze skórki). Chili rozkrawamy i pozbawiamy połowy nasion, kroimy niezbyt dbale i razem z papryką dodajemy do garnka z pomidorami. Upieczone ząbki czosnku możemy albo obrać, albo wycisnąć z łupinek zawartość wprost do reszty składników. Wszystko zalewamy 1 szklanką wrzątku, dodajemy masło orzechowe i gotujemy przez 5 minut. Po tym czasie dodajemy przyprawy i miksujemy blenderem do gładkości.

Rozgrzewamy suchą patelnię. Kaszę prażymy na tejże przez ok. 5 minut, potrząsając patelnią co jakiś czas lub mieszając łyżką. Kiedy zacznie wyraźnie brązowieć, zdejmujemy z ognia i przepłukujemy ją wrzątkiem dwukrotnie. Następnie zalewamy ją świeżym wrzątkiem w proporcji 2:1 (woda:kasza), solimy i gotujemy przez 10 minut lub do czasu wchłonięcia się wody.
Dodajemy kaszę do zmiksowanej zupy i gotowe.



niedziela, 4 maja 2014

Popovers

Czyli pieczone ciasto naleśnikowe, które rośnie jak głupie, mimo braku środków spulchniających. Szczerze mówiąc, byłam nieco sceptyczna, kiedy wlewałam w foremki rzadką miksturę. W końcu nawet nie ubijałam białek, co więcej - najpierw zupełnie zapomniałam o mleku, więc musiałam je dodać do kluski, która zrobiła mi się z mąki i jaj, i sprawić, żeby całość miała jednolitą strukturę. Ale nie z takich opresji wychodziłam ;)
O samych ciastkach (choć to dość mylące określenie) mogę powiedzieć, że są w porządku. Bardziej od samej konsumpcji cieszył mnie proces pieczenia... Za to na pikniku sprawdziły się wspaniale.
Takie trochę ptysiowe, koniecznie trzeba je jeść z jakimś dodatkiem. Ja miałam ponoć bardzo typowy hamerykański dodatek - apple butter, który, jak nazwa wskazuje, jest powidłami z jabłek ;)
Dobre są też na słono, o czym za moment.

Na 9 ciastek:

  • 2 jajka
  • 3/4 szklanki mąki
  • 1/2 szklanki mleka
  • 3-4 łyżki roztopionego masła
  • 0,5 łyżeczki soli
Opcjonalnie do wersji słodkiej:
  • 1 łyżeczka cukru + 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
Opcjonalnie do wersji słonej:
  • 1 łyżeczka ulubionych ziół + 3 łyżki startego sera, np. grana padano
Wszystkie składniki powinny być w temperaturze pokojowej. Wrzucamy je do jednego naczynia i miksujemy do gładkości. Przelewamy do kokilek lub foremek na muffinki (mogą być sylikonowe) do 3/4 wysokości. Przez pierwsze 13 minut pieczemy w 210 stopniach (termoobieg), następne 13 minut dajemy na 180. Jemy od razu.




A tak wyglądały jeszcze w piekarniku:


drukuj