wtorek, 29 października 2013

Racuchy dyniowe

Jeśli myśleliście, że pozwolę reszcie dyni się zmarnować, to chyba nie czytaliście uważnie wpisu o byciu ekonomiczną dziewczyną.
Właściwie to kupiłam ją po to, żeby wypróbować ten przepis od babci, który dostałam w zeszłym roku już po sezonie dyniowym. Mama, dla której dynia to kolejne wojenne warzywo, aż wykrzyknęła, że placki są wyśmienite. A tata, który raczej nie chwali sam z siebie czyichś zdolności kulinarnych, tym razem złamał zasadę.
Przepis babciowy, z minimalną modyfikacją.



Na ok. 20 racuchów:

  • 1 kg dyni (ważonej po obraniu)
  • 4 jajka, białka i żółtka osobno
  • 5-6 łyżek cukru
  • 2 łyżki ekstraktu waniliowego
  • min. 1/2 szklanki mąki, ale trzeba ocenić, czy nam gęstość pasuje i w razie czego dodać więcej
  • sól
  • olej do smażenia
Dyni w tym przepisie niestety nie pieczemy, co czyni jej obieranie niełatwym. Kiedy po godzinie się z tym uporamy, wrzucamy ją do maszynki do mielenia (albo ścieramy na papkę na tarce). 



Do zmielonej/utartej dyni dodajemy żółtka, ekstrakt i cukier. Białka ubijamy na sztywno ze szczyptą soli, a potem pianę dodajemy do dyni. Na koniec wsypujemy mąkę i delikatnie mieszamy, żeby nie zmarnotrawić ubijania białek. Smażymy na dość grubej warstwie gorącego oleju na złoto. 


Wykładamy na papierowy ręcznik do odsączenia. Posypujemy cukrem pudrem.
Z tego co wiem, niemodna robiła je w wersji wytrawnej, więc niech się wypowie, jeśli łaska :)




niedziela, 27 października 2013

Curry z dynią

Połączenie curry z mlekiem kokosowym to jeden z moich ulubionych smaków. Pani, która stała za mną w kolejce do kasy, też tak uważała. A miała czas, żeby wymienić się kulinarnymi faworytami, bo pani kierowniczka nie zważyła sobie sama warzyw, tam, skąd je wzięła (hej, w luksusowych delikatesach biedronka warzywa ważą się same przy kasie) i pan kasjer musiał lecieć ważyć mi 1 limonkę, 1 papryczkę, 2 marchewki, 1 maleńką cukinię, 2 cebule i prawdopodobnie coś jeszcze. Kolejka rosła, ale za to pan kasjer wrócił z poczuciem, że uratował mój obiad. Tak przynajmniej powiedział. A pani w kolejce poznała kilka nowych wegetariańskich przepisów, więc wszyscy zyskali na moim nieobyciu z carrefourem.
Szkoda, że dynię kupiłam wcześniej we wspomnianych już delikatesach, byłoby jeszcze więcej zabawy.

Na 4 porcje:

  • 1/3 małej (dwukilogramowej) dyni
  • 2 średnie marchewki
  • 1 mała cukinia
  • 1 kostka tofu
  • 2 średnie cebule
  • 2 łyżki przecieru pomidorowego
  • 1 puszka mleczka kokosowego
  • sok i skórka z połowy limonki
  • 1/2 chili
  • 2 ząbki czosnku
  • sól
  • oliwa
  • 1,5 łyżki curry
  • 1 łyżka miodu
  • ewentualnie: półtoracentymetrowy kawałek imbiru i pół łyżeczki kuminu
Do sprawienia dyni znowu przyda się nam silny mężczyzna, bo to warzywo uwielbia sprawiać trudności. Kiedy już odetnie nam (mężczyzna, nie warzywo) pożądany kawałek (Nie będę oszukiwać, ilość podana w przepisie jest taka tylko dlatego, że akurat taki kawałek nam się uciął. Ale było w sam raz :)), kroimy tenże na mniejsze kawałki, oczyszczamy je z pestek i wkładamy miąższem do góry do nagrzanego do 200 stopni piekarnika na ok. 20 minut.


Tofu kroimy w dość grube plastry i marynujemy je w miodzie, curry, czosnku, chili oraz drobno posiekanym imbirze i kuminie, jeśli ich używamy. Im dłużej poleży w marynacie, tym lepiej, ale nie jest to warunek niezbędny.
W tym czasie cebulę kroimy w pióra, marchewkę w talarki, a cukinię w ćwierćtalarki. Wszystkie warzywa wrzucamy na rozgrzaną oliwę, solimy i podsmażamy, aż nieco zmiękną.



Upieczoną dynię można już z łatwością obrać (nie licząc trudności wynikającej z parzenia), pokroić w kostkę i dorzucić na patelnię. Po minucie dodajemy przecier, mieszamy wszystko, żeby warzywa się nim pokryły, potem dodajemy mleka kokosowego i tofu razem z marynatą. Sprawdzamy i doprawiamy, jeśli jest za mało curry albo czosnku. Albo soli. Dusimy tak długo, aż warzywa będą miękkie. Na koniec dodajemy skórkę i sok z limonki.
Kuba-krytyk ocenił to curry jako lepsze od tego z mango. Nie wiem, jak to możliwe.






piątek, 25 października 2013

Prawie eintopf

Lubię myśleć o sobie jako o ekonomicznej dziewczynie, także w kwestii zużytych w kuchni garów. Dlatego na siłę staram się nazwać niniejszą potrawę eintopfem, chociaż garnki zabrudziłam dwa, i blaszkę. Ale gdybym poszła na łatwiznę i zastąpiła suszoną cieciorkę tą puszkowaną, to byłby jeden gar. I blaszka.
Mogłam pójść jeszcze bardziej na łatwiznę i nie piec papryki, ale co mnie, panie, po nieupieczonej papryce, jak chcę właśnie poczuć ten słodki zapach przypalonej skórki i delikatnego miąższu, którego wspomnienie pobudza moje ślinianki.
Proszę, to prawie-wegański prawie-eintopf.

Na 2 osoby z małą dokładką:

  • 1/2 szklanki ciecierzycy (przed namoczeniem)
  • 1 duża cebula
  • 1 czerwona papryka
  • 2 ziemniaki
  • 1 marchewka
  • 1/2 puszki pomidorów
  • 1/2 łyżeczki bazylii
  • tyleż oregano...
  • ...i ostrej pasty paprykowej
  • sól
  • 2 ząbki czosnku
  • olej do smażenia
  • 3/4 szklanki wrzątku
  • opcjonalnie: lane kluski / galuszki, kwaśna śmieta
Ciecierzycę zalałam zimną wodą w sobotę w południe i stała tak sobie do południa niedzielnego. Wtedy wylałam wodę, nalałam świeżej i gotowałam (bez soli) ok. pół godziny. Na koniec posoliłam. Paprykę wrzuciłam do rozgrzanego do 220 stopni piekarnika (ruszt albo góra, ale lepiej ruszt) i piekłam po 10 minut z jednej i drugiej strony (wiem, że papryka ma więcej stron, niż dwie. Ale 20 minut piekarnika nagrzanego do 220 stopni Z TERMOOBIEGIEM kosztuje dużą ilość pieniążków naraz), aż sczerniała jej skórka. Potem włożyłam ją do foliówki, gdzie spędziła kolejne 10 minut, potem dała się ładnie obrać.
Cebulę pokrojoną w kostkę podsmażyłam na gorącym oleju do zeszklenia, dodałam marchewkę w plasterkach i pyry w kostkach, obsmażałam chwilę, posoliłam i dodałam pomidory. Kiedy zaczęło się w garze kotłować, dolałam wrzątku i pozwoliłam warzywom zmięknąć. Dodałam na koniec cieciorkę, paprykę pokrojoną w większą kostkę, przyprawy i czosneczek. Na koniec wkapałam do garnka galuszki (z 1 jaja, 3/4 szklanki mąki i pewnie z 2 łyżek wody + soli), ale to nie było konieczne, bez tego byłoby równie sycące. Polecam dodać kleks śmietany, naprawdę nadała charakteru.



niedziela, 20 października 2013

Marchewkowiec

To jest kolejna rzecz, o której słyszę, że jest jedzeniem wojennym. Co z tego, skoro niektórzy na dźwięk słowa marchewkowiec odpowiadają "Are you trying to seduce me, ms. N.?"
A dla mnie marchewkowiec + kawa to najlepsze wynagrodzenie za jesień i wiatr. A jeszcze jak se znajdę jelenia do utarcia marchewki, to już w ogóle - mogę piec 2 razy dziennie.

Na niedużą blachę:

  • 1 szklanka mąki
  • 2/3 szklanki cukru
  • szczypta soli
  • 1,5 łyżeczki cynamonu
  • 1 łyżeczka przyprawy piernikowej
  • 1,5 łyżeczki sody
  • 3 spore marchewki
  • 1/3 szklanki oleju
  • 3 jajka
  • 1/2 puszki ananasów (niekoniecznie, ale warto)
Najważniejsze, czyli polewa:
  • 250-350 g twarożku (zmielonego, ale bez dodatku aromatów czy cukru)
  • 1-1,5 łyżeczki soli
  • 300 g białej czekolady
  • Ewentualnie - płatki migdałowe do posypania
Marchewkę dajemy silnemu mężczyźnie do starcia na drobnych oczkach. Ananasy kroimy w niewielkie kawałki, i to by było na tyle z filozofii. Suche składniki mieszamy osobno, mokre osobno - i do tych dodajemy marchewkę i ananasa. Łączymy niedbale zawartość obu naczyń, wykładamy do wyłożonej papierem tortownicy lub blachy i pieczemy 30-40 minut w 170 stopniach z termoobiegiem, pod koniec dźgamy patyczkiem środek, jeśli jest mokry, to niedobrze i trzeba placek jeszcze pomęczyć. Jeśli jest suchy, to hura.
W czasie, kiedy placek się będzie studził, roztapiamy białą czekoladę (w kąpieli wodnej lub mikrofalówce), do płynnej dodajemy serek i sól, mieszamy na gładką masę. Kiedy ciasto ostygnie, polewamy je grubą warstwą tejże masy, która jest doskonała i chyba jutro znowu będę nią kogoś kusić.



piątek, 18 października 2013

Wegeburgery z marchewki

Za każdym razem, kiedy robię coś z marchewki, mama komentuje znowu wojenne jedzenie.
Znaczy, że dobre jedzenie podczas tych wojen było, i jeszcze tanie i szybkie - Agata, może Ci się ten przepis przyda, jeśli poczujesz się w Dojczlandach, jakby Cię wzięli w niewolę.
Moim zdaniem te burgery są lepsze nawet od fasolowych, i mówię to ja, największa fanka czerwonej fasoli. Ale nie oszukujmy się, mięsa nie udają - i nawet chyba niespecjalnie chcą. A teraz biegiem marsz do biedry po marchewki (nawet takie w 5ciokilowych pakach widziałam), buły i dodatki (oraz po białą czekoladę, bo ta się nigdy nie zmarnuje, a poza tym przyda się do następnego przepisu).

Na 4 burgery:

  • 3 średnie marchewki
  • 1 woreczek kaszy jęczmiennej (Magda - możesz użyć innej kaszy, byle była kleista. Chociaż mogę Ci obiecać, że smaku kaszy nie wyczujesz :))
  • 1 łyżeczka przyprawy garam masala (lub jakiejś innej indiopodobnej, ale polecam wypróbować taką, bo się całkiem klawo komponuje z marchewką)
  • sól
  • pieprz
  • 1 ząbek czosnku
  • oliwa
+ dodatki
  • bułki
  • pomidor
  • cebula
  • sałata
  • prażony słonecznik, jeśli idziemy w bogatość / prażone pestki dyni / prażone cokolwiek / orzechy
  • sos (np. bardzo prosty sos curry - kwaśna śmieta/jogurt grecki, sól i curry/nagrody)
Marchewki przekrawamy wzdłuż na pół, kładziemy na blaszce, skrapiamy oliwą i posypujemy solą. Pieczemy 15-20 minut w 200 stopniach.
Kaszę gotujemy, jak producent przykazał.
Kiedy marchewki i kasza są gotowe, przerzucamy je do pojemnika blendera, parząc se palce. Dodajemy przeciśnięty czosnek i przyprawy, a potem miksujemy, aż naszym oczom ukaże się piękna, klejąca masa. 
Kotlety najlepiej formować uprzednio zamoczywszy ręce (niekoniecznie po łokcie. Nie napiszę "dłonie" celowo, bo nie lubię tego słowa) w zimnej wodzie. Smażymy na rozgrzanej oliwie, aż nieco zbrązowieją z obu stron.

U nas tym razem na niezupełnej bogatości.

wtorek, 15 października 2013

Czekoladowa chmura

"Zaskakująco lekkie" - zaopiniował Kuba, zanim zdążyłam mu powiedzieć, co je. Widać więc, że Nigella nie bez powodu nazwała tak to ciasto. Jest wspaniałe. Intensywne w smaku i rzeczywiście lekkie (choć to niestety tylko złudzenie). Brakowało mi tylko jakiegoś orzeźwiającego dodatku, następnym razem na pewno wzbogacę je malinami. Jezu, rozpływ w bardzo ą-ę stylu, więc koniec, przepis, dziękuję.

Wg Nigelli + moje małe modyfikacje:

  • 270 g czekolady gorzkiej, roztopionej
  • 100 g masła
  • 6 jajek - 2 w całości, a 4 rozdzielone
  • 175 g cukru
  • szczypta soli
  • 1 łyżeczka ekstraktu waniliowego
+ kremówka do podania

Do roztopionej czekolady wrzucamy masło, żeby się spokojnie rozpuściło. 2 całe jajca z dodatkiem 4 żółtek ucieramy z połową cukru, dodajemy miksturę czekoladową i ekstrakt z wanilii. Białka solimy i ubijamy na sztywno, na koniec ubijania powoli dodajemy resztę cukru. Delikatnie dodajemy pianę do mieszaniny czekoladowo-jajecznej, mieszamy dokładnie, ale starając się nie pozbawić białek powietrza. Przelewamy do wyłożonej papierem tortownicy i pieczemy w 180 stopniach przez pół godziny lub do momentu, aż ciasto mocno urośnie i przestanie być trzęsące. Następnie spektakularnie popęka, a po wyjęciu z piekarnika wzorcowo się zapadnie.


Ubijamy kremówkę na sztywno, może być z dodatkiem ekstraktu z wanilii, ale nie polecałabym już jej słodzić - ciasto jest wystarczająco słodkie. Nakładamy ją w powstałe zapadnięcie.



Na koniec możemy albo posypać wierzch kakao (kakałem!), albo okruszkami powstałymi przy uwalnianiu placka z obręczy, albo niczym, zostawiając chmurkę ze śmietany nieskalaną.


Jest pyszne nawet na 3 dzień! Chociaż wątpię, że u kogoś zostanie tak długo, chyba że jak ja - ocali sobie kawałek do pracy i o nim zapomni na jakiś czas.

poniedziałek, 14 października 2013

Grzybowa

Nie przepadam za grzybami. Wolę chyba zbierać, niż jeść (chociaż nie pamiętam, kiedy ostatni raz byłam na grzybach). No dobra, kurki lubię.
Jedyna forma, w jakiej grzybami nigdy nie gardzę, to zupa. A ta, którą wczoraj zrobiłam na chorobę (przecież nie zrobię wegetarianinowi rosołu), była wspaniała, że tak nieskromnie ocenię, sycąca i całkiem szybka.

Na 2 (sic! pierwszy raz zrobiłam coś wymierzone idealnie na 2 osoby!) porcje:

  • 1 duża cebula
  • 2 ziemniaki
  • 1,5 szklanki leśnych grzybów - świeżych lub mrożonych
  • 4 suszone grzybki 
  • 1 łyżeczka ostrej papryki
  • 1 łyżeczka kminku
  • 1 ząbek czosnku (opcjonalnie)
  • 3 szklanki wrzątku (lub bulionu)
  • 3-4 łyżki kwaśnej śmietany lub jogurtu greckiego
  • sól, pieprz
  • garść "krótkiego" makaronu (czyli kokardki, świderki, co tam jeszcze)
Suszone grzybki zalewamy 2/3 szklanki wrzątku. 
Cebulę kroimy w kostkę i podsmażamy na maśle lub oliwie do zeszklenia. Na taką wrzucamy świeże grzyby, obsmażamy 3-5 minut i wlewamy wywar spod suszonych grzybków wraz z nimi. Obrane  i pokrojone w kostkę ziemniaki dorzucamy do garnka, dolewamy do tego resztę wrzątku, solimy i gotujemy 5 minut (w tym momencie można by dodać też inne warzywa, jak marchewka, korzeń pietruszki, seler, ale wczoraj było bardzo brzydko, a ja też jestem chora i nie chciało mi się szukać po sklepach włoszczyzny. Tym niemniej zupa wyszła pięknie). Doprawiamy papryką i kminkiem, wrzucamy nieugotowany makaron i trzymamy na ogniu tak długo, aż makaron zmięknie. Na koniec zabielamy śmietaną/jogurtem, dodajemy wyciśnięty czosnek i pieprz oraz sól, jeśli zachodzi taka potrzeba. Można oczywiście dorzucić posiekanej pietruszki, ale ja, hmm, nie miałam.


sobota, 12 października 2013

Nadziewane cukinie

-BĘDZIEMY NA BLOGU??!!?!!!11one - zapytała Palinka. A ja na to mówię - będziemy, mówię, czemu nie. Nawet wzięłam aparat, tylko w kuchni Tomka ciemno jak w.. każdej innej, ale coś wymyślimy. Okazało się, że nie z nami te numery, Tomek wyciągnął radziecką lampę, profesjonalną, tysiącwatową, i doświetlił kuchnię tak, że mało mi oczu nie wypaliło.
Więc, uf, kolacja uratowana. Fajnie, że 1/3 naszego gotującego zespołu nie zdążyła nawet spróbować tych doskonałych cukinii. Palinka, tyle Ci powiem, żałuj. Ale masz przepis na pocieszenie.

Na 6 porcji:

  • 6 małych cukinii
  • 2 cebule
  • 3 pomidory
  • 3 ząbki czosnku
  • 1 puszka tuńczyka
  • 2 kulki mozzarelli
  • sól, pieprz
  • koperek
  • bazylia
  • oliwa do smażenia
Cukinie umyliśmy, przekroiliśmy na pół wzdłuż, wydrążyliśmy środki. Cebulę posiekał minimalakserek, więc była naprawdę najdrobniej pokrojoną cebulą, jaką widziałam. Pomidory sparzyliśmy i pokroiliśmy w kostkę. 
W sporym garnku rozgrzaliśmy oliwę, podsmażyliśmy cebulę, dodaliśmy wydrążone środki z cukinii, również posiekane w minimalakserku (gdyby to zależało tylko ode mnie, dałabym ich połowę - ale u Tomka się nic nie marnuje :)). Posoliliśmy, dodaliśmy czosnek, pomidory i tuńczyka, doprawiliśmy jeszcze solą i pieprzem, a potem wszedł koperek i bazylia, drobno pocięte nożyczkami. Chwilę jeszcze poddusiliśmy farsz, w międzyczasie (tak zwanym) piekarnik nagrzał się do 180 stopni. Farszem napełniliśmy cukinie (uprzednio można było je też posolić, ale nam się zapomniało. Więc posólcie) i zapiekaliśmy 15-20 minut, aż warzywa zmiękły. Na koniec przykryliśmy je plastrami mozzarelli i zostawiliśmy chwilę w piekarniku, żeby się roztopiły.





autorzy kolacji


Tomkowe rękawice ODE MNIE



poniedziałek, 7 października 2013

Muffiny truflowe

Miałam ochotę na coś z marcepanem i kakao.


Nie dostałam marcepanu. Ale dostałam za to suszone śliwki, migdały i rum. W sam raz na mgliste, jesienne wieczory. To w ogóle hańba, że musiałam kupić rum za fortunę, skoro u Kuby w lodówce stoi jeszcze pół butelki mojego tuziemskiego. Trudno. Jeszcze większą hańbą jest to, że zaginęła mi jedna silikonowa foremka do babeczek i nie wiem nawet, kogo za to ukarać.

Na 12 sztuk:

  • 1 szklanka mąki
  • 0,5 szklanki kakao
  • 1 szczypta soli
  • 0,5 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 0,5 łyżeczki sody
  • 2/3 szklanki cukru
  • 1 jajko
  • 2/3 szklanki mleka
  • 60 g gorzkiej czekolady, roztopionej
  • 1/4 szklanki oleju
  • 100 ml rumu
  • 24 suszone śliwki
  • garść płatków migdałowych.
Śliwki zalać rumem i odstawić na min. godzinę do namoczenia.
Mąkę, kakao, sól, proszek i sodę wymieszać. W osobnym naczyniu wymieszać składniki mokre i cukier. Połączyć zawartość obu naczyń i dolać do nich 2/3 rumu spod śliwek (reszta może być prądem do herbaty). Do wyłożonych papilotkami foremek powkładać po 2 śliwki, przykryć je ciastem i posypać płatkami migdałowymi.

Piec 15-20 minut (tak gadam, ale i tak sugeruję się tylko suchością patyczka) w 180 stopniach z termoobiegiem.



piątek, 4 października 2013

Zupa cebulowa z porem

Jeśli na początku października wyciągasz zimową kurtkę, czapkę i rękawiczki, to wiedz, że coś się dzieje.
Gdyby mi się chciało tak, jak mi się nie chce, to udziergałabym sobie szalik do kompletu, no ale. Póki co rozgrzewam się zupami.
Na przykład tym cebulowym klasykiem.

Na 2 osoby:

  • 2 duże cebule
  • 1/2 pora (dałam całego, ale wg niektórych było ZA DUŻO)
  • 1 kieliszek białego wina, wytrawnego lub pół
  • 50 g masła
  • 2 ząbki czosnku
  • 0,5 l bulionu lub wrzątku
  • zioła prowansalskie
  • sól, pieprz
Dodatkowo:
  • bagietka
  • żółty ser
Cebulę oraz pora kroimy w półplasterki, solimy i smażymy na rozgrzanym maśle, aż się zeszklą. Dodajemy wyciśnięty czosnek i zalewamy całość winem. Po upływie pół minuty dolewamy wrzątku lub bulionu (jeśli tego drugiego - uważajmy z solą!) i gotujemy przez 5-7 minut. Przyprawiamy ziołami i pieprzem.

Przygotowujemy grzanki - bagietę kroimy w skibki i podpiekamy na rumiano w piekarniku w 200 st(lub tosterze). Możemy je też skropić oliwą z czosnkiem. Ucieramy ser, chrupiące grzanki przekładamy na zupę nalaną do misek, posypujemy tym, co żeśmy utarli, i jeśli spółdzielnia nie zaczęła jeszcze grzać, możemy na chwilę miski włożyć do piekarnika, który nie zdążył do końca wystygnąć po podpiekaniu grzanek, poczekać, aż z sera zrobi się pierzynka, a potem się poparzyć.



drukuj