Po zupełnie nieleniwym weekendzie łaskawie podzielę się przepisem na tort, który ku mojemu zaskoczeniu zebrał najwięcej komplementów na świecie.
Myślałam o tym, z czym połączyć smak cytryny, żeby nie było strasznie nudno i żeby się nie gryzło.
Nie wahałam się zbyt długo, białej czekoladzie nigdy nie odmówię.
Na pomysł ozdobienia tortu wpadłam, kiedy Kuba kupił sobie nowy werbel i ciągle nie mogę się nadziwić, że nie przyszło mi to do głowy sto lat wcześniej. Jak na pierwszą przygodę z lukrem plastycznym, jestem całkiem zadowolona, chociaż już teraz widzę, ilu niedoróbek mogłabym uniknąć, gdybym miała więcej czasu.
Ale skupmy się na smaku :)
Przepis na biszkopt
stąd:
- 5 jajek (osobno białka i żółtka)
- 3/4 szklanki mąki pszennej
- 1/4 szklanki mąki ziemniaczanej
- 3/4 szklanki cukru
Białka ubijamy na sztywno, pod koniec dodajemy stopniowo cukier i żółtka - jedno po drugim. Do masy przesiewamy mąki i delikatnie mieszamy.
Całość przelewamy do tortownicy (22-24 cm) i pieczemy w 170 stopniach (z termoobiegiem) przez około 30 minut. Kiedy biszkopt się upiecze (żgamy go patyczkiem), wyciągamy i zrzucamy na podłogę z wysokości ok. pół metra (magia z cyklu "nie pytajcie, jak to działa, ale działa"), po czym wstawiamy do wyłączonego piekarnika, żeby sobie ostygł przy uchylonych drzwiczkach.
Mimo że wyrósł wysoki i równiutki, i tak obróciłam go do góry dnem, choćbyście nie wiem jak się starali, wierzch nigdy nie będzie tak równy, jak dno.
Następnego dnia przekroiłam (brakuje mi w polskim formy kauzatywnej, bo nie ja kroiłam, tylko tata na moją prośbę; ja nie mam lasera w oczach) biszkopt na trzy blaty, namoczyłam go mocną herbatą (przestudzoną), i przełożyłam dwoma kremami.
Z białej czekolady:
- Opakowanie (330 g, nie wiem, ile to ml) kremówki z Biedry
- 300 g białej czekolady
Śmietanę podgrzałam niemal do wrzenia i rozpuściłam w niej białą czekoladę. Zostawiłam do ostygnięcia (najlepiej na całą noc w lodówce), następnego dnia ubiłam jak najzwyklejszą kremówkę, aż zgęstniała na tyle, że miałam pewność, że nie wycieknie ani w żaden sposób nie opadnie.
Krem z cytryny był nieco bardziej skomplikowany.
Na początek zrobiłam lemon curd:
- Skórka otarta z 4 cytryn
- Sok z 3 cytryn
- 2 jajka
- 1 żółtko
- 1 szklanka cukru
- łyżka mąki ziemniaczanej
- łyżka oliwy
Wszystkie składniki, oprócz oliwy, wymieszałam i podgrzałam na wolnym ogniu, bez przerwy mieszając (z jajami nie ma żartów), około 5 minut, aż masa zaczęła gęstnieć. Kiedy to nastąpiło, dodałam oliwy, chwilę pomieszałam i zdjęłam z ognia.
Do tej bazy dodałam 400 g mascarpone i krem cytrynowy gotowy.
Nasączone blaty biszkoptu przełożyłam najpierw masą z białej czekolady, potem cytrynową, na górę dałam znowu białą czekoladę, a na boki cytrynę (sprawiedliwość musi być, a poza tym do suchego biszkoptu nie przyklei się lukier plastyczny).
Biały i czarny lukier rozwałkowałam tak, żeby przykryć boki i wierzch ciasta (podsypywałam cukrem pudrem, żeby się nie kleił do wałka). Pozostałe skrawki połączyłam i zrobiłam z nich ciemnoszary lukier, który stanowił potem obręcze werbla (przyklejałam je do poprzednich warstw lukru, smarując wodą). :)
Dobra rada: nie warto zbyt cienko rozwałkowywać lukru, bo będzie się zrywał w trakcie pracy. Niestety oprócz lasera, brakuje mi w oczach też miarki i wydawało mi się, że masa ma ciągle za małą średnicę, żeby przykryć ciasto, przez co za bardzo ją rozwałkowałam.