niedziela, 29 września 2013

Tarta waniliowa z gruszkami

Do tych owoców nie zraziła mnie nawet Pani od Chemii, która nosiła takie nazwisko. A jeśli jej się to nie udało, to już chyba nic mnie nie zrazi...
Delikatne ciasto z przyjemnym waniliowym budyniem własnej roboty i nienachalnym smakiem gruszek. Trzeba się chyba pogodzić z faktem, że lato nie wróci, noce będą długie i złe, a miasto coraz bardziej zakorkowane. I pocieszyć się kawałkiem tarty.
Inspirowane przepisem Michela Roux - z własnymi przeróbkami, rzecz jasna.

Kruchy spód:

  • 180 g mąki
  • 115 g masła
  • 50 g cukru pudru
  • 1 żółtko
  • szczypta soli
Masło pokroić w kostkę, wsypać mąkę i resztę składników, wyrobić gładkie ciasto i schować do lodówki na pół godziny. Po tym czasie rozwałkować między dwoma kawałkami papieru do pieczenia i przełożyć do formy, uwzględniając również jej brzegi. Podziabać widelcem i schować do lodówki na 20 min.
W tym czasie nagrzać piekarnik do 190 stopni i zacząć przygotowywać nadzienie:

  • 250 ml kremówki
  • 4 żółtka
  • 2 łyżki ekstraktu z wanilii (mnie się ekstrakt skończył, więc dałam laskę wanilii, która się w nim moczyła)
  • 2-3 łyżki mąki
  • 125 g cukru (jeśli jest z wanilią, to tym lepiej)
Śmietanę podgrzewamy z połową cukru (i laską wanilii, jeśli jej używamy), aż się zagotuje. Żółtka ucieramy chwilę z cukrem, dodajemy do nich mąkę i ekstrakt (jeśli nie używaliśmy laski). Żółtka wlewamy do gorącej śmietany, cały czas mieszając energicznie. Trzymamy chwilę na małym ogniu, nie przerywając mieszania, aż nabierze konsystencji budyniu.

Teraz gruszki:
  • 5 gruszek, obranych i pokrojonych w plasterki
  • 5 łyżek cukru
  • 2 łyżki wody
Cukier z wodą zagotowujemy, aż zrobi się syrop. Do gorącego wrzucamy plasterki gruszek, dusimy tak z 10-15 minut, aż zmiękną. Potem odcedzamy (Powstały syrop można rozcieńczyć, doprawić cytryną i wypić :)).

Ciasto pieczemy najpierw na samo, czyli bez niczego, obciążając je jedynie fasolą na papierze, przez 15 minut. Potem zdejmujemy papier i fasolę, dajemy mu w samotności jeszcze 5 minut, a potem wyciągamy. Przelewamy nań budyń, przykrywamy tenże gruszkami i wstawiamy na kolejne 5-7 minut do piekarnika, żeby wszystko ładnie stężało. Można jeść na ciepło i zimno, ale lepiej na ciepło. Lub zimno.



niedziela, 22 września 2013

Spaghetti z sosem z porto

W piątek Kuba na chwilę przyjechał do mnie do pracy. W ciągu pięciominutowej rozmowy zdążyliśmy się prawie pokłócić o obiad, 4 razy zmieniając wersje (wśród moich faworytów była musaka z bakłażana i granulatu, risotto z porem i coś jeszcze, czego Kuba nie zaaprobował) i wyrzucając kolejne karteczki z listą zakupów. Ostatecznie Kuba wyjechał z przykazaniem nabycia produktów na pizzę. Po drodze dostał smsa, że ma poszukać w sklepie spaghetti, czerwonego wina, marchewek i pomidorów.
Czerwonego wina nie znalazł, za to ja znalazłam w szafce jakieś dawno niekonsumowane porto zostawione tam przez Tomka. Szybka ocena nozdrzami przybiła winu piąteczkę na tak, więc po dwóch kwadransach mieliśmy co jeść.

Na 2 osoby:

  • spaghetti dla dwóch osób (pewnie było tego z pół paczki)
  • 1 puszka pomidorów (lub 3 świeże)
  • 2 marchewki
  • 2 cebule
  • 2/3 szklanki granulatu sojowego (przed namoczeniem)
  • 3 ząbki czosnku
  • 150 ml porto (lub innego czerwonego wina, nawet nie musi być słodkie. Ale porto z biedry jest tanie i dobre, bo jest dobre i tanie)
  • sól
  • bazylia i oregano
  • oliwa
Makaron gotujemy wg instrukcji. Granulat zalewamy wrzątkiem centymetr ponad jego poziom i solimy. Dajemy mu kilka minut na napęcznienie.
Rozgrzewamy oliwę i podsmażamy na niej pokrojoną w kostkę cebulę. Dorzucamy startą na grubych oczkach marchewkę, granulat i chwilę trzymamy na ogniu. Dorzucamy pomidory (jeśli świeże, to uprzednio oskalpowane), czosnek i wlewamy wino. Pozwalamy alkoholowi wyparować (2 minuty wystarczą). Przyprawiamy ziołami - jeśli mamy świeże, to jesteśmy lepsi.

Biedra powinna mi płacić za reklamę.

piątek, 13 września 2013

Tarta śliwkowa

Z cynamonem i solonym karmelem, czyli sposób na rozgrzanie kości w te listopadowe chłody.
Deszcz i długi tydzień (już sam związek długi tydzień brzmi nienaturalnie i okropnie, do długiego pasuje tylko weekend) wypłukały ze mnie wenę, może kolejny kawałek tarty mi ją przywróci. Tymczasem zostawiam Was z przepisem i zdjęciami.

Kruche ciasto możemy wziąć z tego przepisu.

Nadzienie:

  • 20-25 śliwek
  • 2 łyżki masła
  • 1 łyżeczka cynamonu (niekoniecznie)
  • 1 łyżka cukru (jeśli śliwki nie są bardzo dojrzałe)
Karmel:
  • 8 łyżek cukru
  • 2 łyżki wody
  • 3/4 szklanki kremówki
  • 3 łyżki masła
  • 0,5 łyżeczki soli
Kruche ciasto wygniatamy i chowamy do lodówki na godzinę. Rozgrzewamy piekarnik do 180 stopni z termoobiegiem.
Śliwki  przekrawamy na pół i pozbawiamy pestek. W garnku roztapiamy masło, wrzucamy do niego śliwki, posypujemy je cynamonem i cukrem i przykrywamy, niech się duszą 5 minut.
Ciasto wyciągamy z lodówy, wałkujemy między dwoma kawałkami papieru do pieczenia i przekładamy do formy na tartę, uwzględniając również brzegi. Nakłuwamy je widelcem w kilku miejscach, przykrywamy papierem do pieczenia (można użyć tego samego, co do wałkowania) i obciążamy np. ziarnami fasoli. Podpiekamy przez 10 minut, następnie zdejmujemy obciążenie i dajemy mu jeszcze 10 min. w samotności. Po tym czasie wyciągamy je, zwiększamy temperaturę do 200 stopni i przelewamy na podpieczony spód zawartość garnka ze śliwkami, również z powstałym sosem. Pieczemy 10 minut.

Żeby zrobić karmel,  musimy wsypać cukier i wodę umieścić w garnku z grubym dnem. Trzymamy to na małym ogniu bez mieszania, aż cukier zacznie się topić i brązowieć. Kiedy cukier będzie już zupełnie roztopiony i zbrązowiały, ale nie będzie bryłą, tylko raczej cieczą, lejemy na niego śmietankę i wrzucamy masło (ostrożnie, bo będzie się wkurzać i pryskać), energicznie mieszamy, aż wszystko połączy się w jedną masę. Trzymamy na ogniu, aż lekko zgęstnieje (po przestudzeniu będzie jeszcze bardziej gęsty) i dodajemy do niego sól. Powstałym sosem polewamy tartę.








niedziela, 8 września 2013

Domowy ser

Parę lat temu, kiedy jeszcze nie było internetów, a nawet smartfonów, a Pani Kierowniczka jeździła rowerem dalej, niż do biedry, miała okazję nocować u Pana Józka. Pan Józek, człowiek w wieku mojego Taty, ale z aparycją i mentalnością stulatka, był gospodarzem. Miał pszczoły, sad, skrawek poletka i jedną krowę. Od razu złapaliśmy wspólny język (bycie córką pszczelarza zobowiązuje :)) i Pan Józek ustanowił mnie Tymczasową Panią Kierowniczką Wsi. Częstował wódką z miodem i świeżym serem. Z miodem. Rano kazał mi iść na maliny, potem pokroić wielki jak felga od samochodu Kuby chleb, sam poszedł wydoić krowę, i za chwilę miałam śniadanie mistrzów: Gruba pajda wiejskiego chleba z masłem wyrobu Pana Józka, serem wyrobu Pana Józka, malinami z ogrodu Pana Józka i miodem od pszczół Pana Józka. Do tego kawa ze świeżym mlekiem i przez resztę dnia nie mogłam się ruszać. Tak, było mi trochę niedobrze. Ale, chociaż było to kilka lat temu, zapamiętałam to śniadanie bardzo dokładnie. A wyrób domowego sera był dla mnie, z nieznanych przyczyn, nieosiągalnym marzeniem i synonimem najlepszych wakacji.
Ale czasy się zmieniły i nie muszę już tęsknić za serem. Oto i na blogu pierwszy przepis od mojego Brata :) sic! Jest pyszny, śmietankowy, sprężysty i.. błyskawiczny. To mnie najbardziej skusiło. Brat przywiózł ten przepis z Indii, i myślę, że dodanie tego sera do jakichś hinduskich potraw musi być strzałem w dziesiątkę, ale o tym przekonam się, jak zrobię go drugi raz - ten egzemplarz zniknął w ciągu kilku godzin.

Na 500 g sera i 4,5 l serwatki (czyli bogatego źródła białka:))


  • 5 l świeżego mleka (prosto od krowy)
  • sok z 3 cytryn

Mleko podgrzewamy, aż się zagotuje. Jedyne, na co trzeba uważać, to żeby się nie przypaliło i żeby nie wykipiało. Kiedy już zacznie się gotować, wyłączamy ogień i wlewamy sok z cytryn (najpierw odcedźmy go z drobinek miąższu) i wtedy staje się magia (tak naprawdę to staje się chemia, ale do tej dziedziny mam psychiczny uraz, więc umówmy się, że staje się magia) - pstryk i mamy ser i serwatkę. Przelewamy zawartość garnka na sito wyłożone lnianą serwetką (lub tetrową pieluchą, ale czystą), najlepiej robić to nad innym dużym garnkiem, żeby nie stracić cennej serwatki (można ją potem pić schłodzoną i patrzeć, jak przyrastają nam mięśnie), ostrożnie zaciskamy szmatkę wokół sera (będzie gorący, więc trzeba uważać) i wyciskamy resztkę serwatki. Kiedy trochę ostygnie, jeszcze raz wyciskamy resztę płynu (ser ciągle ma być umieszczony w pielusze) i pozostawiamy do zupełnego ostygnięcia. Potem wyciągamy go z serwetki i tu są dwie drogi: jeśli chcemy, by dał się rozsmarować na chlebie, to jest już gotowy. Jeśli chcemy go kroić, to obciążamy go (np. kamieniem, ale nie bezpośrednio, tylko na talerzyku, tak?) przez godzinę lub dwie. I już. Pyszny ser gotowy do jedzenia z miodem albo bez - w godzinę.

Ser przed obciążaniem

I po.

piątek, 6 września 2013

Serożki

Pamiętacie placek z sera? Można z niego zrobić też ciasteczka, jeśli ma się ochotę :) Zmodyfikowałam trochę przepis, żeby ciasto się nie kleiło i nie trzeba było go wkładać do piekarnika razem ze stolnicą. Kolejny dobry pomysł na wykorzystanie malin, których, w miejscu, z którego je rabuję, ciągle pod dostatkiem ;)

Na ok. 30 ciastek:

  • 1 kostka tłustego twarogu
  • 1 i 1/4 szklanki mąki (+ trochę do podsypania stolnicy i wałka)
  • 1/2 kostki masła
  • 2/3 szklanki cukru
+ maliny (do każdego ciastka po 3, chyba że do wykrawania będziecie używać szklanki o małej średnicy, to po 2)
+ biała czekolada do polania (wystarczy 1 tabliczka, ale czy komuś kiedyś przeszkadzał nadmiar białej czekolady?)

Z podanych składników wyrabiamy gładkie ciasto i wstawiamy do lodówki na pół godziny. Po tym czasie solidnie omączamy stolnicę i wałek i rozpłaszczamy ciasto na grubość ok. 5 mm. Szklanką wykrawamy koła, nakładamy maliny i zlepiamy ciastka, jak pierożki. Układamy na wyłożonej papierem blasze i pieczemy 10-15 minut w 180 st. z termoobiegiem (lub 200 bez niego). Roztapiamy czekoladę w mikrofalówce (najlepiej do tego nadaje się.. czekolada z biedry! Dziś wypróbowałam milkę i była beznadziejna. Chociaż może to kwestia naczynia, w którym się roztapia?) lub w kąpieli wodnej i polewamy nią ciasteczka. To wszystko, dziękuję bardzo.



poniedziałek, 2 września 2013

Muffiny z lasu

W taki dzień, jak dzisiaj, jedyne, co ratuje mnie przed depresją, to pieczenie.
Zanim jednak doszłam do punktu muffiny, odebrałam telefon od trzyletniej siostrzenicy, która miała takie życzenie: żebym poszła z tobą na malinki i żebyś ty potem zrobiła naleśniki. Jak wiadomo, dzieciom się nie odmawia, zwłaszcza takim z kaszlem, więc czem prędzej wzułam gumioki oraz narzuciłam nowe (pierwsze w życiu! sic!) palto przeciwdeszczowe i pognałam w te pędy chorych nakarmić. Nie, żeby skusił mnie fakt zbioru świeżych malin, przecież ja nie z tych...
Po naleśnikach przyszedł czas na muffiny, postanowiłam w końcu wykorzystać prezent od Kuby i je ozdobić - pomyślałam, że skoro jest zimno (bo jest zima i tak musi być), to uniknę katastrofy znanej z ozdabiania tortu w trzydziestostopniowym upale. W całej swej chytrości nie przewidziałam jednak, że zimno = palenie w kominku = sauna w kuchni = krem się topi... Może po prostu muszę pogodzić się z faktem, że kremy niemaślane rozłażą się poza lodówką i tyle.

Na 18 babeczek:

  • 2 szklanki mąki
  • 1 szklanka cukru
  • 1/2 łyżeczki proszku od pieczenia
  • 1/2 łyżeczki sody
  • 1/3 szklanki oleju
  • 2 jajka
  • 1/2 szklanki maślanki
  • 1/3 szklanki mleka
  • 1 łyżeczka ekstraktu waniliowego
  • 1 szklanka owoców (u mnie: maliny i jeżyny)
dodatkowo
  • 300 g białej czekolady
  • 250 g mascarpone
  • owoce do ozdoby
W osobnych naczyniach mieszamy składniki suche i mokre. Łączymy je niedbale, na koniec dodając owoce (jeśli chcemy zapobiec zafarbowaniu babeczek na szaro, dodajmy owoce dopiero po przełożeniu masy do foremek). Nakładamy ciasto do uszykowanych wcześniej foremek (czyli - w moim przypadku - wyłożonych papilotkami silikonowych foremek, ale może macie inne sposoby?) do połowy ich wysokości (nie chcemy, żeby były za wysokie, bo nam nie starczy miejsca na krem, a tego byśmy nie chcieli:)) i pieczemy w 180 stopniach przez ok. 20 min.
W tym czasie przygotowujemy krem - roztapiamy czekoladę (ja robię to w mikrofalówce, nie ma bata, żeby ktoś mi kazał stać nad garnkiem z parującą wodą i pilnować, żeby rzeczona ciecz pod żadnym pozorem nie przedostała się do czekolady!) i mieszamy ją z serkiem. Wkładamy na min. pół godziny do lodówki, po tym czasie jest zdatny do dekorowania, o ile temperatura w kuchni nie wynosi miliona stopni. Oczywiście operujemy nim dopiero, kiedy babeczki będą zimne :)
Na koniec ozdabiamy owocami.


drukuj