poniedziałek, 22 grudnia 2014

Pierogi

Czas, żeby do serii bożonarodzeniowych przepisów dołączył klasyk.
Klasyk, którego nigdy u nas w domu nie było na wigilię :) dopiero któryś ze Szwagrów wymamrotał coś tęsknym głosem, że owszem, nie pogardziłby.
Zgłosiłam się na ochotniczkę, mimo że to niesamowicie upierdliwe w wykonaniu danie, ale dla rozkoszowania się porządnymi ruskimi jestem w stanie to przecierpieć.
Ale żeby nie było za różowo, zawsze znajdzie się ktoś, kto ruskich nie lubi (Tata) i trzeba zrobić też kapuściano-grzybowe - zrobiłam i takie, a żeby nie były zbyt kwaśne, potraktowałam je szczodrą ilością masła i suszonych śliwek.
A tacie odłożyłam takie zupełnie zwykłe, jeno z kapusto i grzybami, tata owoców w konkretach nie uznaje.

Ciasto na ok. 50 pierogów:
  • 400 g mąki
  • 250-300 ml wrzątku
  • szczypta soli
  • łyżka oliwy
Mąkę wsypać do miski, dodać sól, zalać wrzątkiem (najpierw mniej, a jeśli ewidentnie nie będzie chciało z tego wyjść ciasto, można dolać), dolać oliwy i mieszać (najpierw łyżką! żebyście się mi tylko nie poparzyli przed świętami), aż zacznie się formować ciasto, następnie wyjąć je z miski i ugniatać je ręką, aż powstanie gładka kula. Jeśli ciasto się klei, dosypać mąki. 
Efektem końcowym ma być gładkie, jednolite ciasto, które nie będzie się do niczego kleiło.
Przykryć ściereczką i odstawić na godzinę, w tym czasie można przygotować farsze:

kapuściano-grzybowy ze śliwkami:
  • 450 g kiszonej kapusty
  • 1 szklanka suszonych grzybów (należy zalać je wrzątkiem i przykryć, niech dobrze nasiąkną. Nie wylewać naparu!)
  • 2 nieduże cebule
  • 2-3 łyżeczki kminku (według uznania)
  • 8-10 suszonych śliwek
  • 80 g masła
  • świeżo zmielony pieprz
  • ewentualnie sól
Cebulę drobno posiekać i zeszklić na 1 łyżce masła. 
Kapustę opłukać i drobno pokroić. Dorzucić do zeszklonej cebuli, chwilę podsmażyć i zalać wywarem spod grzybów. Same grzyby drobno pokroić i również dodać do kapusty. Doprawić kminkiem i pieprzem, dodać masło. Gotować na niedużym ogniu pod przykryciem 45-60 minut (aż kapusta zmięknie), sprawdzając co jakiś czas, czy się nie przypala. Pod koniec gotowania dodać drobno pokrojone śliwki.
Uprzedzając pytania - tak, można pominąć śliwki, o czym wspomniałam we wstępie :)

Ruski:
  • 3 ziemniaki normalnej wielkości
  • 1/2 kostki twarogu (tłustego!)
  • 2 łyżki masła
  • 2 małe cebule
  • sól
Ziemniaki ugotować w osolonej wodzie do miękkości.
Cebulę drobno posiekać i smażyć na maśle tak długo, aż się zezłoci. Miękkie ziemniaki udusić, dodać do cebuli, wrzucić twaróg i doprawić solą, wszystko dobrze wymieszać. Jeśli farsz wyda się zbyt suchy, można dolać nieco mleka.

Podsypać blat (i wałek) mąką. Ciasto pierogowe podzielić na 2 części, każdą z nich rozwałkować na grubość 1-2 mm. Wykrawać kółka jakąś dużą szklanką, nakładać na nie farsz, składać w pół i zlepiać. Jeśli się nie będą chciały zlepić, wystarczy zmoczyć palce w wodzie i zwilżyć oporne na klejenie miejsca.
Można je gotować od razu albo zamrozić i ugotować w dowolnym momencie. (Gotujemy je w osolonej, wrzącej wodzie do czasu, aż wypłyną na powierzchnię).
Później można je podsmażyć na maśle z cebulą - nie czas na diety, kiedy pierogi są na horyzoncie.



sobota, 13 grudnia 2014

Pierniki drugie

Kiedy już uda mi się opracować idealny przepis na coś (cokolwiek), to raczej się go trzymam do upadłego. I tak oto czekoladowe pierniki piekłam niezmiennie od kilku lat, bo po co kombinować, jak te wszystkim smakują.
Jest z nimi tylko jeden mały problem - ciężko pracuje się z ciastem. No niestety, czekolada i kakao sprawiają, że ciasto się kruszy i po przerobieniu 5 kg nie ma się sił na nic innego.
Dlatego wymyśliłam coś innego, coś bardzo elastycznego i relaksującego podczas roboty, coś, co na pewno spodoba się wszystkim lubiącym pierniki bez udziwnień :)
Zimy nie widać, więc trzeba ją jakoś przywołać.

Na 5 blach:
  • Nieco więcej niż 1/2 szklanki miodu
  • 1/2 szklanki cukru trzcinowego (miałam demerarę)
  • 150 g masła
  • 700 g mąki
  • 3 jajka
  • 1,5 łyżeczki sody
  • 1,5 łyżki przyprawy do piernika
  • 1 łyżeczka cynamonu
  • 1/2 łyżeczki kardamonu (niekoniecznie - tylko jeśli przyprawa jest mało aromatyczna)
  • 1 cm startego imbiru
  • Skórka otarta z 1 pomarańczy
Miód rozpuścić razem z cukrem na małym ogniu (kryształki cukru mogą być wyczuwalne, nie trzeba się wysilać), zdjąć z ognia. Do gorącej mikstury dodać kawałki masła i poczekać, aż się roztopią. Przestudzić lekko.
Wsypać przyprawy i skórkę z pomarańczy, dodać jajka, mąkę i sodę. Całość zagnieść (naprawdę fajnie się wygniata) i można od razu wałkować i wykrawać (nie musimy schładzać ciasta). Piec w 180 stopniach przez 8-10 minut.

Ja niektóre polukrowałam lukrem pomarańczowym (1 szklanka cukru pudru + skórka starta z 1 pomarańczy + 3 łyżki soku pomarańczowego, wymieszać i podgrzać), ale zaniosłam je do korpo i nie zdążyłam obfotografować. Resztę przyozdobię lukrem z białek, jak tylko upiekę małą porcję czekoladowych pierniczków... Przecież nie mogę zaniechać tradycji.





poniedziałek, 8 grudnia 2014

Grahamki ze słonecznikiem

Tak, przyznaję. Skandalicznie dawno niczego nie dodałam. Trochę mnie ta jesień dobija, bo jeśli już świeci słońce, to tylko wtedy, kiedy siedzę w pracy.
Mógłby spaść śnieg (taki ze mnie chojrak, bo samochód mam w garażu i nie muszę się martwić o poranne odśnieżanie), ciężko się wczuć w święta przy plus ośmiu.
W związku z tym jeszcze nieświąteczny przepis tutaj. Może od jutra będzie u mnie pachniało goździkami.

na 12 sztuk:

  • 2,5 szklanki mąki graham
  • 1 szklanka mąki pszennej
  • 0,5 szklanki ciepłego mleka
  • 2/3 szklanki ciepłej wody
  • 20 g świeżych drożdży
  • 1 łyżeczka cukru
  • 1 łyżeczka soli
  • 1 łyżka miodu
  • 2 łyżki oleju
  • 1/2 szklanki łuskanego słonecznika
  • rozbełtane jajko do posmarowania
Z drożdży, ciepłego mleka (nie gorącego!), łyżki mąki i łyżeczki cukru robimy rozczyn. Pozostawiamy na 10 minut, żeby pączkowanie ruszyło.
Mąki, sól i słonecznik mieszamy. Miód rozpuszczamy w wodzie. Do suchych składników wlewamy słodką wodę, mleko i olej, wszystko dobrze łączymy i wyrabiamy ciasto, które może być klejące. Stawiamy w ciepłym miejscu (błogosławię stary kaloryfer w salonie - jest na tyle duży, że mogę bez problemu kłaść na nim miski, garnki i inne duperele) na 2h (ja ciasto zagniotłam wieczorem i zostawiłam pod przykryciem na całą noc, żeby na śniadanie zjeść świeże bułki. Polecam, choć - ku mojemu zaskoczeniu - bułki były świeże jeszcze długo po upieczeniu).
Po tym czasie na podsypanym mąką blacie formujemy bułki (ok. 8x10cm), kładziemy na blaszkę i pozwalamy jeszcze przez jakieś 30 minut im puchnąć. Później smarujemy je roztrzepanym jajkiem i posypujemy ziarnami słonecznika albo innymi ozdobnikami.Pieczemy w 200 stopniach przez 20 minut (aż skórka będzie złocista i chrupiąca).






Zainspirowane tym przepisem.

poniedziałek, 17 listopada 2014

Sernik waniliowy z solonym karmelem

Mieszkam w lesie już 4 miesiąc.
Czwarty miesiąc testuję stary piekarnik, taki bez bajerów, bez termoobiegu, bez kombinacji że góra z rusztem albo dół z bokiem; właściwie testujemy się nawzajem, on - moją cierpliwość (ile razy w ciągu pieczenia jednego placka będzie mi się chciało wciskać wywalone korki), ja - jego wytrzymałość.
Przy pieczeniu pierwszego ciasta byłam załamana, kiedy po półtorej godziny wyciągnęłam niemal luźną masę. Wtedy z przykrością skonstatowałam, że nie ma co ryzykować z bezą czy sernikiem, bo za dużo energii (własnej i elektrycznej) i pieniędzy (z powodu energii również) musiałoby się zmarnować. Ale w ten weekend nie mogłam już dłużej udawać, że nie ssie mnie sernikowy głód.
Dobrze czasem pójść za głodem :) wyszedł mi najrówniejszy i najdelikatniejszy sernik (z tych pieczonych) w życiu. 
Uf, chyba jednak będziemy żyć w zgodzie.

Na formę o średnicy 20 cm:
  • 1 opakowanie (210 g) ciastek owsianych z bdr
  • 500 g tłustego twarogu (trzeba go będzie zmielić. Nie martwcie się, jeśli nie macie maszynki do mięsa, ja też nie - użyłam blendera)
  • 500 g mascarpone
  • 200 ml kremówki
  • 4 jajka
  • 1 i 1/3 szklanki cukru pudru
  • 1 łyżka ekstraktu waniliowego lub ziarna z 1 laski wanilii
Karmel:
  • 1/2 szklanki cukru
  • 1 łyżka wody
  • 1 łyżka masła
  • 120 ml kremówki
  • szczypta soli
Ciastka kruszymy na piasek - można to zrobić blenderem albo wałkiem. Rzeczonym piaskiem zasypujemy dno tortownicy, uprzednio wyłożone papierem do pieczenia. Wyrównujemy i zostawiamy na potem.
Składniki na masę powinny być w temperaturze pokojowej.
Twaróg, jak już wspomniałam, mielimy lub blendujemy tyle razy, żeby nie było w nim żadnych grudek. łączymy go ze śmietanką i mascarpone, dodajemy całe jajka, przesiany cukier i ekstrakt / ziarna wanilii. Mieszamy delikatnie, żeby powstała gładka masa, ale nie chcemy też niepotrzebnie jej napowietrzać, żeby potem sernik nie rósł i w konsekwencji - nie opadał.
Gotową masę serową przelewamy na dno z ciasteczek i wstawiamy na środkową półkę piekarnika nagrzanego do 150 stopni (bez termoobiegu). Pieczemy tak przez godzinę (sprawdzajmy co jakiś czas, czy się nie za bardzo przypieka - jeśli tak, na najwyższą półkę piekarnika wsuwamy taką dużą, płaską blachę, która jest w zestawie każdego piekarnika), potem zmniejszamy temperaturę do 120 stopni i pieczemy kolejną godzinę lub do czasu, kiedy sernik będzie wyraźnie ścięty (potrząsając foremką łatwo to sprawdzić - będzie się tylko trochę trząsł, ale nie będzie się rozlewał na boki). Zostawiamy go do wystygnięcia w uchylonym piekarniku. Kiedy będzie zimny, przekładamy go do lodówki na całą noc.
Przed podaniem polewamy karmelem:
Cukier wsypujemy do rondelka, dodajemy łyżkę wody i mieszamy. Stawiamy na małym ogniu i - już nie mieszając - czekamy, aż zbrązowieje. Kiedy to nastąpi, dodajemy masło i śmietankę (ostrożnie, będzie pryskać) i dosypujemy soli. Po 2-3 minutach całość powinna ładnie zgęstnieć, wtedy zdejmujemy z ognia i czekamy, aż trochę przestygnie. polewamy na wierzchu sernika.


 Przed polaniem karmelem. Musiałam się pochwalić, bo tak gładka powierzchnia sernika jeszcze mi nigdy nie wyszła ;)







niedziela, 16 listopada 2014

Seitan i pieczone pyry

Po raz drugi w historii bloga użyczam kawałka internetu Kubie.
Nie mogę tego robić za często, bo jego ostatni wpis cieszył się większym wzięciem, niż inne moje razem wzięte, a konkurencji nie trawię;)
***
Osób, które nie lubią mięsa jest naprawdę mało. Dlatego zaskakuje mnie, że kiedy mówię rozmówcy „nie jem mięsa” bardzo często z jego strony obok pytania „ale ze względów etycznych...?” pada jeszcze jedno: „...czy dlatego, że nie lubisz?”. Ludzie, mięso jest pyszne! Jasne, spotkałem się i z takimi jednostkami, które mówią „fujka” na jego widok lub zapach. Ale trudno mi tego nie odbierać jako – w niektórych przypadkach – pewnej egzaltacji.
Czasem jest tak, że nabiera się szczególnej ochoty właśnie na taką „guilty pleasure”, którą w moim przypadku jest mięso. Zazwyczaj wtedy, gdy jest się na przymusowej diecie, a youtube jakimś dziwnym trafem staje się nagle mięsnym foodtubem bez dna. Ale ale. Nie będę kasował swojego bezmięsnego licznika dla jakiejś zachcianki! Dlatego też nastała wyższa konieczność użycia chińskiej magii.
VINGARDIUM PRECIOZA!
Sejtana robi się z glutenu. W niektórych ogarniętych miejscach można dostać mączkę do ich robienia, niektóre firmy oferują nawet gotowe, najczęściej w jakiejś zalewie. Ale po obejrzeniu tego nabiera się ochoty na wyrób własny. Dla leniuszków i ludzi bez internetu (a na pewno jacyś się tu znajdą, hehehe) powiem, że należy po prostu połączyć 1 kg mąki z półtorej/dwiema szklankami wody i po ulepieniu ładnej kulki zanurzyć ją zupełnie w misce z wodą na około 30 min. Potem należy zacząć międlić łapami w tej śliskiej i trochę obrzydliwie przyjemnej w dotyku masie, aż zacznie wytrącać się skrobia, której się pozbywamy zmieniając co kilka minut wodę. Robi się to tak długo, aż woda przestanie być zupełnie biała. Ciasto mocno nam się zredukuje, ale no worries dudes and lasses. Gdy pozostanie nam już taka lekko kremowo-brązowa, gumowata masa, oznacza to, że pora już na wykończenie tego niegrzecznego chłopca (ang. BAD BWOY). Robi się to poprzez ugotowanie go w posolonym wywarze. W moim przypadku składał się on z kilku ząbków czosnku, dwóch posiekanych marchewek, lekko rozdrobnionej cebuli i przypraw w postaci stir-fry seasoning (nie pamiętam co tam było), papryki w proszku. I tyle. Gotuj to na spokojnym ogniu przez 20-30 min. Wtedy zrozumiesz, że strach przed tym, że „z takiej małej ilości glutenu nie zrobi się obiadu” w całości zniknie. Mój szatan wypełnił 3/4 garnka! Polecam wyciągnąć go potem z kąpieli i pozwolić trochę się ostudzić, wtedy trochę stężeje i nadawać się będzie do pokrojenia w plastry. Spaślaki grubości ok. 1 cm obtoczyłem w tartej bułce i wrzuciłem na rozgrzaną patelnię. W międzyczasie zrobiłem też pieczone pyry, jednak zastosowałem pewien myk w postaci nie PODGOTOWANIA ICH, ale UGOTOWANIA, do stanu zdecydowanej MIĘKKOŚCI. Te posiekane dzieci z nieprawego łoża (ang. BASTERDZ) wrzuciłem na wysoko zawieszoną w piekarniku blachę, dałem im trochę oliwy, oregana, bazylii i papa ryki. Niech się pieką w 200 stopniach, za karę, że musiałem je obierać. W ten sposób szybko się upiekły, a w środku były nawet miękkie, tak że POLECAM. Hola, hola! Nie pucuj się tu na giciora, bo przyjdzie twoja siora i spyta „a co z wywarem?”. I teraz mój autorski pomysł. SOS. Warzywa zblendowałem, dałem im 2-3 kopiaste łyżeczki przecieru pomidorowego, sporo curry i trochę kuminu. I wyszło git. Serio, polecam. Zwłaszcza, że same sejtany dość mocno nasiąkły oliwą i brakowało im smaku, ale SOS to nadrobił. Sałateczka z koperkiem (przyznam, kupna i na 90% niewegańska, bo czasem dają do nich jakiegoś zabielacza). Grało i buczało.
I tyle, ziomeczki. VEGAN GOODNESS. A najadłem się na sto dwa.
P.S. Nie poleca się jeść tego za dużo i zbyt często, bo można się nabawić kłopotów z jelitami. Nasz organizm nie jest dostosowany do trawienia takich ilości glutenów naraz. Nie wspominam o chorych na celiakię i nietolerujących gluten. Miejcie się na baczności, bidoki.
P.S. 2 Dzięki za inspirację Jerryemu i Kropie. Pozdro, mordy. Ostatnie wspólne gotowanie to był
SZOK! Tzn. oni gotowali, ja jadłem i od czasu do czasu przerzuciłem jakiegoś patana na drugi
boczek. Elo.

SKŁADNIKI kulfona i weroniki:


  • 1 kg mąki pszennej
  • sól i pieprz (DO SMAKU)
  • 2 marchewki
  • Giorgio Cebuloni
  • czosnek (najlepiej ten dodawany do GW)
  • papa ryka w proszku
  • curry
  • pyry (prawie do rymu z curry)
  • oliwa
  • oregano i bazylia 
  • bułka tarta
  • trochę farta.
zdjęcie telefonem, sorry - Kuba mnie zaskoczył obiadem ;)

wtorek, 11 listopada 2014

Krem burakowy

Czasem, zupełnie niespodziewanie, nachodzą mnie kulinarne wspomnienia z głębokiego dzieciństwa.
Z burakami właśnie tak mam, że przypomina mi się czas, jak jeszcze mieszkaliśmy w lesie, sarny regularnie częstowały się naszymi uprawami z grządki, najbardziej lubując się w botwince, i wśród tych obrazów jest jeszcze jeden, mówiący, że buraki to moje ulubione warzywa.
Od tego czasu prawie każde warzywo stało się moim ulubionym, ale rzeczywiście do buraków wyjątkowy sentyment pozostał.
Zatem tak jak sarny 20 lat temu, poczęstujcie się teraz tym jakże prostym buraczanym daniem, nad którym przymykam oczy z zadowolenia.

Na 2 porcje:


  • 4 buraki
  • 1,5 szklanki wody
  • sól, cukier
  • 1 ząbek czosnku
  • 2 łyżki kwaśnej śmietany
  • 4 skibki chleba
  • 1 łyżka masła
  • kozi ser
Buraki obieramy (najlepiej w gumowych rękawiczkach), płuczemy, kroimy na ćwiartki i wkładamy do garnka. Zalewamy wodą i gotujemy pod przykryciem do miękkości. Miksujemy blenderem na krem, po czym wciskamy czosnek oraz solimy i cukrzymy do smaku. Na koniec zabielamy śmietaną.
Podajemy z grzankami z kozim serem: Na patelni rozpuszczamy masło i podsmażamy chleb z obu stron, aż się ładnie zrumieni, smarujemy kozim twarożkiem i zjadamy, póki ciepłe.



niedziela, 9 listopada 2014

Jesienna (chyba) zupa

No właśnie, czy to jeszcze zupa, czy już potrawka? To takie danie, do którego wrzuca się wszystko, co jest w lodówce, a że jesienią moja lodówka obfita jest w same dobre warzywa, zupa (potrawka) też w nie obfituje.
Piona, listopadzie, przynosisz dobre jedzenie.

Na 2 porcje:
  • 1 cebula
  • 1 czerwona papryka
  • 1 marchewka
  • 1/2 małego bakłażana
  • 1 szklanka pokrojonej w kostkę dyni
  • 1/3 szklanki czerwonej soczewicy
  • 1/2 szklanki przecieru pomidorowego (nie koncentratu - przecier jest rzadki)
  • 2/3 szklanki wody
  • 1 ząbek czosnku
  • 1,5 cm kawałek świeżego imbiru
  • 1/2 papryczki chili
  • 1/3 łyżeczki kuminu
  • garść orzeszków ziemnych
  • sól, olej
Cebulę kroimy w kostkę, podsmażamy na niewielkiej ilości oleju do zeszklenia. Następnie dodajemy wypłukaną dwukrotnie soczewicę, pokrojoną w kostkę paprykę, takoż pokrojonego bakłażana i dynię, marchewkę w plasterkach, zalewamy wszystko wodą, solimy i dusimy pod przykryciem przez jakieś 7 minut. W tym czasie woda zostanie mocno wchłonięta przez warzywa, głównie soczewicę, więc jeśli zauważymy, że coś z garnka zaczyna się dymić, dolewamy czem prędzej przecieru, słoiczek po nim możemy jeszcze dodatkowo przepłukać niewielką ilością wody i też dolać to do garnka. Kiedy warzywa zmiękną, doprawiamy je startym imbirem, pokrojoną w krążki chili, kuminem i czosnkiem. Sprawdzamy, czy słoność nam odpowiada, jeśli nie (bo za mało), to dosypujemy. Jeśli nie, bo za dużo, to dolewamy nieco więcej wody lub przecieru. Po przelaniu/przełożeniu do misek posypujemy posiekanymi orzeszkami.





niedziela, 2 listopada 2014

Ciasto dyniowe z polewą kawową

Dawno mnie tu nie było, wiem. Przepraszam, ale krótkie dni i mgły nie motywują mnie do niczego.
Stwierdziłam jednak, że takie podnoszące na duchu ciasto musi się tu szybko znaleźć, na wypadek, gdyby był ktoś jeszcze tak jak ja uczulony na szarugę i zimno.
No to dyktuję, a potem wracam pod koc.

Na blachę o wymiarach 25x20cm:
  • 1 szklanka puree z dyni (upieczoną lub ugotowaną w niewielkiej ilości wody i odcedzoną dynię należy porządnie zblendować i w ten magiczny sposób otrzymujemy puree z dyni)
  • Sok i skórka starta z 1 pomarańczy
  • 1 cm imbiru, startego
  • 3 jajka (białka i żółtka osobno)
  • 180 g roztopionego masła
  • 1 szklanka cukru
  • 2 szklanki mąki
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
Na polewę:
  • 60 ml espresso (naprawdę tak to się pisze i wymawia)
  • 180 g białej czekolady
Piekarnik nagrzewamy do 180 stopni (bez termoobiegu)
Puree łączymy z sokiem i skórką pomarańczową, imbirem, połową cukru, masłem i żółtkami. Dobrze mieszamy.
Białka ubijamy na sztywno, na sam koniec dodajemy resztę cukru i ubijamy do czasu, aż cukier się rozpuści. Do piany przesiewamy stopniowo mąkę z proszkiem - nie wrzucajmy wszystkiego na raz, o ile nie chcemy uzyskać kluchy. Kiedy przesiejemy pół szklanki, delikatnie mieszamy łyżką, żeby połączyć białka z mąką, następnie kolejne pół szklanki mąki - i w tym momencie zacznie robić się gęsto, więc dodajemy ok. pół szklanki dyniowej mikstury, żeby można było dalej bez problemu mieszać. Dodajemy resztę mąki i delikatnie łączymy mieszankę białkową z mieszanką dyniową.
Przelewamy ciasto do wysmarowanej masłem foremki, pieczemy przez ok. 40 minut (do suchego patyczka).
Ostudzone ciasto polewamy polewą:

Espresso przelewamy do rondelka, wrzucamy połamaną czekoladę i całość podgrzewamy, aż czekolada się rozpuści. Gotujemy ok. 5-10 minut ciągle mieszając, żeby nieco wody odparowało i całość ładnie zgęstniała. Przestudzonym, ale płynnym sosem polewamy ciasto.








poniedziałek, 13 października 2014

Tarta jabłkowo-orzechowa

Idziemy za ciosem z jabłkami. Naprawdę udana rzecz na udaną jesień. Nie jest najszybsza, ale wieczory teraz takie długie.... Gdybym nie musiała siedzieć w pracy do zachodu słońca, to przycupnęłam sobie teraz na moim czerwonym od liści tarasie z herbatą i tartą właśnie.
Czy mówiłam już, że życie w lesie jest najlepsze?

Na ciasto:
  • 180 g zimnego masła
  • 200 g mąki
  • 1/2 łyżeczki soli
  • 80 ml lodowatej wody
  • + nieco mąki do podsypania
  • + 1 żółtko i 2 łyżki mleka do posmarowania

Mąkę i sól przesiewamy. Wkrawamy małe kosteczki masła i ugniatamy palcami, aż zrobi się mieszanka o strukturze drobnej kruszonki. Dolewamy stopniowo wody i zagniatamy, następnie chowamy do lodówki na 20 minut. Po tym czasie wyciągamy ciasto, delikatnie podsypujemy mąką i rozwałkowujemy je mniej więcej w prostokąt. Składamy ciasto na trzy części (jak na zdjęciu) i rozwałkowujemy ponownie na prostokąt. Obracamy o 90 stopni, składamy raz jeszcze i wałkujemy. Ostatni raz (w tej rundzie) składamy boki do środka i chowamy do lodówki na pół godziny. Po tym czasie znowu powtarzamy dwa obroty z wałkowaniem i odstawiamy do lodówki na 30 minut.



Jabłkowe nadzienie:
  • 5 jabłek
  • 4 łyżki cukru
  • 1 łyżeczka cynamonu
  • 1 łyżka masła
Jabłka obieramy, usuwamy z nich gniazda nasienne i kroimy w małą kostkę. Wrzucamy do garnka z dodatkiem masła, cukru i cynamonu, dusimy przez 5-7 minut, od czasu do czasu mieszając.


Orzechy:
  • 100 g orzechów laskowych
  • 4 łyżki cukru
  • 1 łyżka wody
Cukier wsypujemy na suchą patelnię. Dolewamy wodę, czekamy, aż wsiąknie w cukier (możemy pomóc trochę mieszając łyżką) i na małym ogniu przygotowujemy karmel - teraz już nie mieszamy.
Orzechy siekamy niezbyt drobno. Kiedy cukier jest całkowicie rozpuszczony i złotobrązowy, wrzucamy nań orzechy, dobrze pokrywamy je karmelem i trzymamy na małym ogniu jakieś 2 minuty. Odkładamy.

Ciastem wykładamy dno i boki formy na tartę o średnicy 28-30 cm. Jeśli zostaną nam skrawki, możemy z nich zrobić paski i udekorować później wierzch.
Spód z ciasta podsypujemy równomiernie łyżką mąki, żeby związała ewentualny sok jabłkowy. Wykładamy podduszone jabłka, na wierzch rzucamy skarmelizowane orzechy. Przykrywamy paskami ciasta, które przylepimy do boków, jeśli posmarujemy je żółtkiem z mlekiem. Z wierzchu również smarujemy taką mieszanką, żeby upiekło się na złoto.
Wstawiamy do piekarnika nagrzanego do 190 stopni na 30-40 minut.






środa, 8 października 2014

Tarta z jabłkami i marcepanem

Na wielu blogach znajdziecie tartę w tym kształcie pod hasłem "rustykalna tarta z..", ale, sorry, mi taka pretensjonalna nazwa nie przejdzie przez gardło.
Śmieszny placek, do upieczenia którego nie trzeba formy, ale za to przydałby się wałek. Ewentualnie butelka wina.
Zróbcie koniecznie. Na złość Putinowi.

Ciasto:
  • 1,5 szklanki mąki
  • 100 g zimnego masła
  • 3 łyżki zimnej wody
  • spora szczypta soli
  • 3 łyżki cukru
  • 1 łyżeczka cynamonu
Mąkę, cukier, cynamon i sól mieszamy. Wkrawamy zimne masło, wlewamy wodę i wyrabiamy jednolite ciasto - nie za długo, żeby się niepotrzebnie nie ogrzało. Wkładamy do lodówki na 30 minut.
W tym czasie przygotowujemy nadzienie:
  • 4 jabłka
  • 100 g marcepanu (zamrożonego)
  • 2 łyżki masła (zamrożonego)
  • 3 łyżki cukru
  • 1 łyżka mąki
Jabłka obieramy i wykrawamy gniazda nasienne. Kroimy w plasterki. Zasypujemy je 2 łyżkami cukru i odstawiamy.

Ciasto wyjmujemy z lodówki i rozwałkowujemy je w kształt mniej więcej okrągły pomiędzy dwoma arkuszami papieru do pieczenia na grubość ok. 2-3mm. Nie odkrawamy nierównych krawędzi, tak ma być :) zdejmujemy górny papier i przenosimy ciasto na blaszkę.
Posypujemy je mąką i pozostałą łyżką cukru, zostawiając jakieś 3-4 cm marginesu od brzegu. Na powierzchnię posypaną mąką kładziemy jabłka, na górę heblujemy hebelkiem lub obieraczką do warzyw marcepan. Na samą górę ścieramy na tarce o grubych oczkach zamrożone masło. Boki tarty podnosimy i "otulamy" nimi jabłka.
Pieczemy w 190-200 stopniach przez 30-40 minut, aż ciasto zbrązowieje.






czwartek, 2 października 2014

Chińczyk. Makaron.

A konkretnie to danie makaronowe na sposób (powiedzmy) chiński, które z Chinami pewnie nie ma nic wspólnego (oprócz, jak sądzę, miejsca produkcji poszczególnych składników), ale dla mnie chyba to i lepiej. Nigdy nie byłam jakąś wielką fanką chińskich restauracji, możliwe, że nie trafiłam nigdy do przyzwoitej, ale po prostu te wszystkie dania wydawały mi się zawsze bez smaku. Albo ze smakiem, tylko nietrafionym - np. za słodkim albo zbyt kwaśnym.
A to mi się całkiem udało. I nawet dość sprawnie posłużyłam się pałeczkami, które kilka miesięcy temu ogarnięta szałem tygodnia azjatyckiego kupiłam nieroztropnie w jednym z niemieckich sklepów.

Na 2 porcje:
  • 1 duża cebula
  • 1 duża marchewka lub 2 mniejsze
  • 1 czerwona papryka
  • garść groszku cukrowego (świeżego lub mrożonego)
  • 1 kostka tofu
  • orzeszki ziemne solone - ilość wg uznania
  • opcjonalnie: chińskie dodatki typu kiełki fasoli, pędy bambusa, grzybki, co kto lubi
Marynata do tofu:
  • 1,5cm kawałek imbiru
  • sok i skórka z 1/2 cytryny lub limonki
  • 1 łyżeczka trawy cytrynowej
  • 1 ostra papryczka / 1 łyżeczka ostrej papryki w paście
  • 1 łyżka miodu
  • 1 ząbek czosnku
  • sól
  • 4 łyżki oleju sezamowego (lub inny olej, ale oliwa już niekoniecznie)
+ makaron dla 2 osób. Ja miałam gryczany. Smaczny, ale możecie użyć innego :)

Tofu kroimy w kostkę (ok. 1,5 cm). Imbir ścieramy do miski, dodajemy miód, skórkę i sok z wybranego cytrusa, trawę cytrynową i przeciśnięty czosnek. Solimy, dorzucamy pokrojoną drobno ostrą paprykę i zalewamy olejem. Wrzucamy do tej marynaty tofu* i mieszamy dobrze, żeby się całe pokryło sosikiem. Odstawiamy na pół godziny do przegryzienia.
Cebulę kroimy w pióra, paprykę i marchewkę w cienkie paski. Groszek czyścimy i nie musimy się nim za bardzo przejmować.
Rozgrzewamy patelnię, skrapiamy ją olejem i wrzucamy cebulę, którą następnie lekko solimy. Smażymy, aż się lekko zeszkli. Dodajemy tofu wraz z całą marynatą i smażymy ok. 2 minuty na średnim ogniu. Wrzucamy resztę warzyw, dodatki chińskie i ewentualnie trochę oleju, żeby się całość nie spaliła. Dorzucamy orzeszki ziemne, przykrywamy patelnię i trzymamy na ogniu ok 10 minut, aż warzywa zmiękną.
Na koniec dodajemy ugotowany makaron i po wymieszaniu smażymy jeszcze 2 minuty.



*Ostatnio użyłam zapasu tofu zalegającego w zamrażarce. Nie chciało mi się czekać, aż się rozmrozi, więc takie lodowate się macerowało i mam wrażenie, że przeszło smakami lepiej, niż takie zwykłe, niemrożone tofu. Polecam.

środa, 24 września 2014

Klopsy i modra kapusta

-Szybko się tęskni za normalnym jedzeniem, nie? - napisała Tradycja w odpowiedzi na mój zachwyt nad duszoną modrą kapustą i klopsami coś jak szwedzkimi.
No cóż, prawda, ile można jeść makaronów, curry, zapiekanek, tortilli...
(Można bardzo dużo, uwielbiam. I nie trzeba obierać pyrów).
Ale czasem trzeba po polsku. Lub polsko-szwedzku. Dawno nie byłam tak zadowolona z obiadu, a wchodzący do korpostołówki ludzie mówili "myślałam, że nie jestem głodna, ale jak to poczułam..."
Do rzeczy:

Klopsy, sztuk 9:
  • 300-400 g mielonego mięsa wołowo-wieprzowego (lub po równo tego i tego)
  • 1/2 cebuli, drobno posiekanej
  • 1 nieduży ząbek czosnku, przeciśnięty przez praskę
  • 2 łyżeczki oleju sezamowego (lub słonecznikowego) + olej do smażenia
  • sól
  • 1 łyżeczka przyprawy meksykańskiej
Mięso dobrze mieszamy z resztą składników i odstawiamy na 15 minut.
Po tym czasie formujemy kulki wielkości orzecha włoskiego i smażymy na dobrze rozgrzanym oleju po 1,5-2 minuty z każdej strony.

Duszona kapusta, pół garnka:
  • 1/2 niedużej główki modrej kapusty
  • 1/2 cebuli
  • 3 porządne szczypty soli
  • 5-6 łyżek octu balsamicznego
  • 2 duże łyżki miodu (+ w zanadrzu jeszcze ze dwie)
  • 2 łyżki kwaskowej konfitury (np. morelowej) lub powideł
  • opcjonalnie - 2-3 łyżki wody
Kapustę myjemy, siekamy dość drobno i wrzucamy do durszlaka lub sita. Zasypujemy solą i mieszamy, odstawiamy na 20 minut, aż sól wyciągnie z niej soki i twardziznę. 
W rondlu lub garnku podgrzewamy miód. Na gorący wrzucamy kapustę, dodajemy pokrojoną w drobną kostkę cebulę, mieszamy i dusimy pod przykryciem 5-7 minut. Ogień niech będzie nieduży.
Do podduszonej kapusty dodajemy połowę octu balsamicznego i dusimy dalej jeszcze 15 minut. Gdyby kapusta zaczęła się przypalać, możemy dodać trochę wody. Na koniec doprawiamy konfiturą i w razie konieczności pozostałym octem i miodem - na tym etapie musimy dużo próbować, żeby trafić w idealny dla nas kwaskowo-słodki smak. Trzymamy na ogniu jeszcze około 10 minut, żeby kapusta była miękka.

Do obiadu możemy podać gotowane ziemniory polane sosem, który się wytworzy podczas smażenia klopsów. A same klopsy przykryć żurawiną.



wtorek, 16 września 2014

Tacos z wegańskim wkładem

Uwielbiam takie smaki. I naprawdę nie brakuje mi w tym daniu mięsa, chociaż zdaję sobie sprawę, że kuchnia meksykańska kocha mięso prawie tak samo, jak węgierska.
Pewnie do dzisiaj zastępowałabym mięso granulatem sojowym, gdyby któregoś dnia Kuba nie zapomniał go kupić, więc musiałam improwizować. Kasza jaglana sprawdza się tu świetnie, i jest o wiele zdrowsza od modyfikowanej soi. Nie sądziłam, że to kiedyś powiem, ale nawet Kuby zapominalstwo może być pożyteczne.

Na 2-3 osoby:
  • 1/3 szklanki kaszy jaglanej
  • 1 duża cebula
  • 1 czerwona papryka
  • 1/2 puszki kukurydzy
  • 1 pomidor
  • 2 łyżki koncentratu pomidorowego
  • czosnek
  • 1 łyżeczka przyprawy meksykańskiej
  • 3/4 puszki czerwonej fasoli (może być w ostrym sosie, wtedy jednak lepiej podarować sobie papryczkę chili)
  • 1-2 kostki gorzkiej czekolady
  • 1/2 papryczki chili
  • olej do smażenia
  • sól
  • 8-12 łódeczek taco
opcjonalnie: sos czosnkowy (jogurt grecki, ząbek czosnku, sól)

Kaszę płuczemy dwukrotnie, zalewamy wodą (2 razy tyle objętości wody, co kaszy), solimy i gotujemy na małym ogniu, aż wchłonie całą wodę.
Cebulę kroimy w kostkę, paprykę również. Wrzucamy je na rozgrzany na patelni olej, lekko solimy. Podsmażamy ok 3-5 minut, aż nieco zmiękną. Wtedy dodajemy kukurydzę, pomidora pozbawionego skórki i pokrojonego w kostkę, przecier pomidorowy, przyprawę i czosnek. Dusimy 5 minut, na koniec dodajemy fasolę, pokrojoną w plasterki chili i wrzucamy czekoladę. Mieszamy aż do jej rozpuszczenia.
Tacosy możemy podgrzać krótko w piekarniku albo na tosterze (nie takim składanym, tylko takim, co z niego wyskakują grzanki), ale nie trzeba. Podgrzeją się ciepełkiem farszu. Podajemy z sosem czosnkowym (polecam) albo nie, jeśli chcemy zachować wegańskość dania :)




środa, 10 września 2014

Drożdżowe babeczki ze śliwkami

Pewnie już myśleliście, że to kolejny przepis na najnudniejszy wypiek świata (niestety, ciasto drożdżowe mnie nie zniewala, chociaż wiem, że dla wielu ludzi to najwyborniejszy podwieczorek...), a tu niespodzianka, bo nie. Czekoladowe drożdżowe wcale nie jest aż tak popularne, a czekoladowych drożdżowych muffinek to już w ogóle jeszcze nie jedliście.
Na pewno nie stąd. :)
Fajnie się je takie w pracy. Śliwka mile zaskakuje, a biała czekolada jest, jak zwykle, białą czekoladą. Czyli nagrodą.

Na 14 babeczek:
  • 1 szklanka mleka
  • 100 g masła
  • 2 jajka
  • 20 g drożdży
  • 2 szklanki mąki
  • 2 łyżki kakao
  • 1/2 szklanki cukru
  • 7 śliwek
  • biała czekolada
Pół szklanki mleka podgrzewamy, ale nie chcemy, żeby było bardzo gorące, bo zaraz będziemy wrzucać do niego drożdże. 
Zatem wrzucamy drożdże, dosypujemy łyżeczkę cukru i dokładnie mieszamy. Odstawiamy na 10 minut, aż drożdże ruszą.
Masło roztapiamy i studzimy.
W osobnym naczyniu suche składniki łączymy ze sobą, dodajemy roztopione masło, jajka, pozostałe mleko i zaczyn z drożdży. Wyrabiamy gładkie ciasto i zostawiamy w ciepłym miejscu, przykryte czystą ściereczką, na godzinę. Możemy w tym czasie iść nazbierać śliwek.

Kiedy ciasto wyrośnie, nakładamy je do połowy wysokości foremek babeczkowych (nie trzeba ich niczym wykładać, ale można), na wierzch kładziemy po pół śliwki, delikatnie wciskając je do środka. Jeśli zostanie nam nieco ciasta, możemy te śliwki jeszcze nim trochę przykryć, ale nie jest to niezbędny warunek.
Pieczemy w 180 stopniach przez 15-20 minut (znowu - to zależy od piekarnika), na jeszcze gorących kładziemy po kostce białej czekolady.






poniedziałek, 1 września 2014

Babeczki czekoladowo-malinowe

Czekoladowe muffiny z kawałkami czekolady to taki klasyk klasyków, że sama się dziwię, że do tej pory nie ma ich na blogu.
Nie ma i póki co - nie będzie, bo latem (tak, jeszcze latem, chociaż lejący od dwóch dni deszcz o tym nie świadczy) nie mogę się powstrzymać, żeby do wypieków nie dorzucić owoców. I raczej źle na tym nie wychodzę.
P.S. Jeśli tuż przed rozlaniem ciasta do foremek zorientujecie się, że w domu brak któregoś ze składników, dajmy na to masła, rozejrzyjcie się po lodówce (o ile macie w niej światło. ja nie mam i ciężko coś znaleźć), może czymś da się je zastąpić. Takim chociażby mleczkiem kokosowym. Może Wam wyjść coś całkiem ciekawego.
Polecam.

Na 18 sztuk:
  • 250 g mąki
  • 100-120 g cukru
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 2 łyżki kakao
  • 100 g białej czekolady
  • 100 g mlecznej
  • 1 szklanka malin
  • 300 ml maślanki
  • 2 wesołe jajka
  • 70 g masła
  • 1/4 puszki mleczka kokosowego (tylko gęsta część)*
Suche składniki wymieszać w jednym naczyniu, mokre w drugim. Czekolady posiekać, a maliny umyć i osuszyć.
Połączyć suche z mokrymi, dodać posiekane czekolady i maliny, delikatnie wymieszać. Przełożyć do wyłożonych papilotkami foremek, do 3/4 wysokości. Piec w 190-200 stopniach przez ok. 25-30 minut (ale sprawdźcie patyczkiem wcześniej, mój piekarnik piecze wyjątkowo długo).

*Jeśli nie chcecie specjalnie kupować mleczka kokosowego, dodajcie 30 g masła więcej. Smaku kokosów i tak nie czuć w tych babeczkach, ale były bardzo wilgotne.






środa, 27 sierpnia 2014

Śliwkowy z marcepanem

Sierpień, powinnam korzystać z ostatnich ciepłych dni, siedzieć na moim nowym tarasie i wygrzewać się, patrząc na jeszcze zielone brzozy i lipy.
Ale to już chyba jesień, deszcz, kaloryfery zaczęły być ciepłe, a lipy żółte. Jedyna pociecha w śliwkach i malinach. I w tym, że teraz mieszkam w lesie (chociaż trochę to na wsi), a mieszkanie w lesie wygrywa z każdą rzeczą, która mogłaby chcieć mnie przygnębiać.
Zmodyfikowałam zeszłoroczny przepis - marcepan uszlachetnia wszystko, czego dotknie. Enjoy.

Na okrągłą blachę 22-25 cm:

  • 3 szklanki mąki
  • 4 jaja
  • 160 g masła
  • 1,5 szklanki cukru
  • 1 łyżeczka soku z cytryny
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 15 śliwek
  • 200 g marcepanu
Masło kroimy w kostki, wrzucamy do mąki razem z jajami, cukrem, proszkiem, mieszamy. Dodajemy sok z cytryny na końcu, żeby proszek nie zaczął za szybko reagować.
Wykładamy ciasto na wyłożoną papierem tortownicę, na wierzchu układamy przepołowione śliwki, przecięciem ku górze. Marcepan wkładamy do zamrażarki, a blachę z ciastem do piekarnika nagrzanego do 180 stopni.
Niektóre piekarniki nie są jednak tak łaskawe i trzeba będzie nagrzać je do 200. I zamiast planowanych 40 minut, ciasto będzie się piekło 1,5 godziny. Niestety, własne mieszkanie oznacza czasem również trochę zdezelowany sprzęt kuchenny.
Na 10 minut przed końcem pieczenia rozkładamy na całej powierzchni płatki z marcepanu (dlatego go zamrażaliśmy - żeby łatwiej było z niego strugać listki hebelkiem do sera lub obieraczką do pyrów).






Bonusowo mój bukiet Matkobożozielny. Byłam z niego nadzwyczaj dumna.




środa, 20 sierpnia 2014

Budapesti mesék II.

Jedną z pierwszych rzeczy, o których uczy świeżaków nieoceniona pani Jola na wstępie do hungarystyki, są węgierskie hale targowe.
Hale jak hale, co w tym szczególnego, że ludzie targują w skupiskach. U nas też przecież są wszelkiego rodzaju rynki i ryneczki, gdzie Wietnamczycy sprzedają niezdrowe, uciskowe skarpety z poliestru za 50 gr od pary, a w sezonie osy żerują na rozgrzanych od słońca truskawkach.
Ale nie, to nie jest to samo. Węgierskie hale to centrum spotkań babć jeżdżących po zakupy na hulajnogach (sic! lub jeżdżących tramwajami z hulajnogą pod pachą), dziadków, którzy wiedzą, że paprykarz z kurczaka smakuje tak samo dobrze (a nawet lepiej) podany na plastikowym talerzyku, co na Rosenthalu w hotelu Gellért 
oraz wszystkich innych Węgrów szukających najświeższych warzyw i plotek.


Powyżej bodaj najbardziej popularna i ochoczo oblegana przez turystów hala przy Fővám  tér, zaraz obok Mostu Wolności. Trzeba się tam przejść dla samego faktu, że się tam było, ale prawdziwi budapeszteńczycy omijają ją, bo na co im rękawice kuchenne z haftem z Kalocsa, a napisem Budapest. (Niewtajemniczonym wyjaśniam - to tak jakby mieć pamiątkę z poznańskimi koziołkami z podpisem Warszawa).
Wysokość cen jest proporcjonalna do ilości turystów zalewających to miejsce, więc o ile nie kupiłam tam nic oprócz nadziewanej papryki, o tyle estetyka całej hali jak zwykle nie rozczarowała.

...be our guest, be our guest, caviar, tokaji...


Stosy węgierskich warzyw i owoców (no, może nie licząc cytrusów) są chlubą hal targowych. Węgierskie jeżyny, węgierska fasolka, węgierskie arbuzy. Taki patriotyzm się udziela, teraz w sklepie staram się szukać (w miarę możliwości) polskich produktów, nawet jeśli miałyby być bardziej poobijane i mniejsze od chińskich czy hiszpańskich.

Węgierskie jeżyny.  


Węgierskie arbuzy <3 Czerwone i pachnące, och, jak o wiele bardziej pachnące od tych dostępnych w Polsce... Nie wspominam już nawet o zapachu papryki. Żadna papryka nie pachnie tak jak węgierska - czuć ją z odległości kilkunastu metrów, nawet zamkniętą w siatce i plecaku. Chyba że w tym samym plecaku nosi się przez kilka dni banana. Wtedy wszystko pachnie i smakuje bananem. Nie polecam.


Pęta paprykowanych kiełbas, z których można zrobić to lub to, lub po prostu zjeść na chlebie i zionąć ogniem. Pod nimi wiszą wielkie, wędzone golonki (Chyba. Wybaczcie, nie znam się na mięsie. Jeśli ktoś rozpoznaje, co to za część świnki, to dajcie znać.), a w kubełkach smalec z mangalicy

W puszkach gęsie i kacze wątróbki. Ponoć węgierski specjał (tak mówił kiedyś Makłowicz, a ja mu wierzę), ale nie próbowałam. Niespecjalnie zresztą żałuję.

Tak, to właśnie ta ciemna strona dużej hali. Drogie produkty i tłumy turystów...

...Ale jak tu oprzeć się nadziewanym papryczkom, które tak rozkosznie się wdzięczą?


Kiedy byłam pierwszy raz w tej hali, sto lat temu, przywitał mnie pan rzeźnik, wkładając rękę w leżący na ladzie prosięcy łeb i wydając z siebie prosięcy odgłos. Teraz też go szukałam, żeby móc się tym zjawiskiem podzielić z Wami, ale zostały mi tylko czaszki rogatego bydła. Chociaż coś.


No tak, czym byłyby Węgry bez bukietów z papryczek. Przy okazji pierwszej podróży na Węgry kupiłam właśnie w jakiejś hali kilka takich (No, nie do końca takich. Takich bym nie przewiozła w walizce) bukiecików ze świeżych, ostrych papryczek. Trochę żałowałam, że wszystkie rozdałam...


Ach, a oto i rzeczona nadziewana papryka jabłkowa. Jeżeli chcecie poczuć, jak smakuje ogień piekielny, to kupcie surową. Ta była już ukiszona, potem zalana octem, pozbawiona pestek i części ostrości, ale i tak bolała. Wspaniałość.
Jeśli podsyciłam Waszą ochotę na węgierskie produkty, to świetnie. Jeśli zaciekawiłam halami - jeszcze lepiej. Ale to nie koniec, bo dla mnie jedną z największych zalet hal jest fakt, że można tam zjeść najprawdziwsze węgierskie obiady za śmieszne pieniądze. Ja przez cały wyjazd czaiłam się na hortobágyi palacsinta, które kiedyś jadłam w Fehérvári úti Vásárcsarnok, naszej ulubionej, swoją drogą, hali targowej, ale jak już wiecie z poprzedniego odcinka węgierskich historii, znalazłam je gdzie indziej. W hali (bardzo prostej, zupełnie nieturystycznej, brzydkiej, ale bardzo funkcjonalnej) zjadłam za to pożegnalny obiad, tuż przed odjazdem na lotnisko. Za małą porcję (która okazała się być ogromną) paprykarzu cielęcego z galuszkami zapłaciłam jakieś 600 ft, czyli mniej niż 10 złotych i nie mogłam się ruszać z przejedzenia do końca dnia. Do tego lodowata lemoniada z hyćki za 100 ft i najbardziej satysfakcjonujący obiad wyjazdu gotowy.


Problem w tym, że hale, w których można zjeść takie cuda w towarzystwie brzuchatych Węgrów popijających zimnym piwem pörkölty z suma, nie są nakierowane na turystykę. To znaczy - dla mnie to nie problem, wprost przeciwnie. Dla turystów to gorzej, bo uśmiechnięte panie w średnim wieku nalewające szerokim gestem zupy rybne i gulaszowe, nie mówią w innym języku, niż węgierski. No, z rzadka MOŻE po rosyjsku. Ewentualnie po chińsku, bo chińskich barów nawet tam nie brakuje. Ale jeżeli komuś nie przeszkadza porozumiewanie się na migi, polecam właśnie takie hale na uboczu. Żadne inne miejsce nie oddaje tak klimatu węgierskiego życia.

drukuj