środa, 27 sierpnia 2014

Śliwkowy z marcepanem

Sierpień, powinnam korzystać z ostatnich ciepłych dni, siedzieć na moim nowym tarasie i wygrzewać się, patrząc na jeszcze zielone brzozy i lipy.
Ale to już chyba jesień, deszcz, kaloryfery zaczęły być ciepłe, a lipy żółte. Jedyna pociecha w śliwkach i malinach. I w tym, że teraz mieszkam w lesie (chociaż trochę to na wsi), a mieszkanie w lesie wygrywa z każdą rzeczą, która mogłaby chcieć mnie przygnębiać.
Zmodyfikowałam zeszłoroczny przepis - marcepan uszlachetnia wszystko, czego dotknie. Enjoy.

Na okrągłą blachę 22-25 cm:

  • 3 szklanki mąki
  • 4 jaja
  • 160 g masła
  • 1,5 szklanki cukru
  • 1 łyżeczka soku z cytryny
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 15 śliwek
  • 200 g marcepanu
Masło kroimy w kostki, wrzucamy do mąki razem z jajami, cukrem, proszkiem, mieszamy. Dodajemy sok z cytryny na końcu, żeby proszek nie zaczął za szybko reagować.
Wykładamy ciasto na wyłożoną papierem tortownicę, na wierzchu układamy przepołowione śliwki, przecięciem ku górze. Marcepan wkładamy do zamrażarki, a blachę z ciastem do piekarnika nagrzanego do 180 stopni.
Niektóre piekarniki nie są jednak tak łaskawe i trzeba będzie nagrzać je do 200. I zamiast planowanych 40 minut, ciasto będzie się piekło 1,5 godziny. Niestety, własne mieszkanie oznacza czasem również trochę zdezelowany sprzęt kuchenny.
Na 10 minut przed końcem pieczenia rozkładamy na całej powierzchni płatki z marcepanu (dlatego go zamrażaliśmy - żeby łatwiej było z niego strugać listki hebelkiem do sera lub obieraczką do pyrów).






Bonusowo mój bukiet Matkobożozielny. Byłam z niego nadzwyczaj dumna.




środa, 20 sierpnia 2014

Budapesti mesék II.

Jedną z pierwszych rzeczy, o których uczy świeżaków nieoceniona pani Jola na wstępie do hungarystyki, są węgierskie hale targowe.
Hale jak hale, co w tym szczególnego, że ludzie targują w skupiskach. U nas też przecież są wszelkiego rodzaju rynki i ryneczki, gdzie Wietnamczycy sprzedają niezdrowe, uciskowe skarpety z poliestru za 50 gr od pary, a w sezonie osy żerują na rozgrzanych od słońca truskawkach.
Ale nie, to nie jest to samo. Węgierskie hale to centrum spotkań babć jeżdżących po zakupy na hulajnogach (sic! lub jeżdżących tramwajami z hulajnogą pod pachą), dziadków, którzy wiedzą, że paprykarz z kurczaka smakuje tak samo dobrze (a nawet lepiej) podany na plastikowym talerzyku, co na Rosenthalu w hotelu Gellért 
oraz wszystkich innych Węgrów szukających najświeższych warzyw i plotek.


Powyżej bodaj najbardziej popularna i ochoczo oblegana przez turystów hala przy Fővám  tér, zaraz obok Mostu Wolności. Trzeba się tam przejść dla samego faktu, że się tam było, ale prawdziwi budapeszteńczycy omijają ją, bo na co im rękawice kuchenne z haftem z Kalocsa, a napisem Budapest. (Niewtajemniczonym wyjaśniam - to tak jakby mieć pamiątkę z poznańskimi koziołkami z podpisem Warszawa).
Wysokość cen jest proporcjonalna do ilości turystów zalewających to miejsce, więc o ile nie kupiłam tam nic oprócz nadziewanej papryki, o tyle estetyka całej hali jak zwykle nie rozczarowała.

...be our guest, be our guest, caviar, tokaji...


Stosy węgierskich warzyw i owoców (no, może nie licząc cytrusów) są chlubą hal targowych. Węgierskie jeżyny, węgierska fasolka, węgierskie arbuzy. Taki patriotyzm się udziela, teraz w sklepie staram się szukać (w miarę możliwości) polskich produktów, nawet jeśli miałyby być bardziej poobijane i mniejsze od chińskich czy hiszpańskich.

Węgierskie jeżyny.  


Węgierskie arbuzy <3 Czerwone i pachnące, och, jak o wiele bardziej pachnące od tych dostępnych w Polsce... Nie wspominam już nawet o zapachu papryki. Żadna papryka nie pachnie tak jak węgierska - czuć ją z odległości kilkunastu metrów, nawet zamkniętą w siatce i plecaku. Chyba że w tym samym plecaku nosi się przez kilka dni banana. Wtedy wszystko pachnie i smakuje bananem. Nie polecam.


Pęta paprykowanych kiełbas, z których można zrobić to lub to, lub po prostu zjeść na chlebie i zionąć ogniem. Pod nimi wiszą wielkie, wędzone golonki (Chyba. Wybaczcie, nie znam się na mięsie. Jeśli ktoś rozpoznaje, co to za część świnki, to dajcie znać.), a w kubełkach smalec z mangalicy

W puszkach gęsie i kacze wątróbki. Ponoć węgierski specjał (tak mówił kiedyś Makłowicz, a ja mu wierzę), ale nie próbowałam. Niespecjalnie zresztą żałuję.

Tak, to właśnie ta ciemna strona dużej hali. Drogie produkty i tłumy turystów...

...Ale jak tu oprzeć się nadziewanym papryczkom, które tak rozkosznie się wdzięczą?


Kiedy byłam pierwszy raz w tej hali, sto lat temu, przywitał mnie pan rzeźnik, wkładając rękę w leżący na ladzie prosięcy łeb i wydając z siebie prosięcy odgłos. Teraz też go szukałam, żeby móc się tym zjawiskiem podzielić z Wami, ale zostały mi tylko czaszki rogatego bydła. Chociaż coś.


No tak, czym byłyby Węgry bez bukietów z papryczek. Przy okazji pierwszej podróży na Węgry kupiłam właśnie w jakiejś hali kilka takich (No, nie do końca takich. Takich bym nie przewiozła w walizce) bukiecików ze świeżych, ostrych papryczek. Trochę żałowałam, że wszystkie rozdałam...


Ach, a oto i rzeczona nadziewana papryka jabłkowa. Jeżeli chcecie poczuć, jak smakuje ogień piekielny, to kupcie surową. Ta była już ukiszona, potem zalana octem, pozbawiona pestek i części ostrości, ale i tak bolała. Wspaniałość.
Jeśli podsyciłam Waszą ochotę na węgierskie produkty, to świetnie. Jeśli zaciekawiłam halami - jeszcze lepiej. Ale to nie koniec, bo dla mnie jedną z największych zalet hal jest fakt, że można tam zjeść najprawdziwsze węgierskie obiady za śmieszne pieniądze. Ja przez cały wyjazd czaiłam się na hortobágyi palacsinta, które kiedyś jadłam w Fehérvári úti Vásárcsarnok, naszej ulubionej, swoją drogą, hali targowej, ale jak już wiecie z poprzedniego odcinka węgierskich historii, znalazłam je gdzie indziej. W hali (bardzo prostej, zupełnie nieturystycznej, brzydkiej, ale bardzo funkcjonalnej) zjadłam za to pożegnalny obiad, tuż przed odjazdem na lotnisko. Za małą porcję (która okazała się być ogromną) paprykarzu cielęcego z galuszkami zapłaciłam jakieś 600 ft, czyli mniej niż 10 złotych i nie mogłam się ruszać z przejedzenia do końca dnia. Do tego lodowata lemoniada z hyćki za 100 ft i najbardziej satysfakcjonujący obiad wyjazdu gotowy.


Problem w tym, że hale, w których można zjeść takie cuda w towarzystwie brzuchatych Węgrów popijających zimnym piwem pörkölty z suma, nie są nakierowane na turystykę. To znaczy - dla mnie to nie problem, wprost przeciwnie. Dla turystów to gorzej, bo uśmiechnięte panie w średnim wieku nalewające szerokim gestem zupy rybne i gulaszowe, nie mówią w innym języku, niż węgierski. No, z rzadka MOŻE po rosyjsku. Ewentualnie po chińsku, bo chińskich barów nawet tam nie brakuje. Ale jeżeli komuś nie przeszkadza porozumiewanie się na migi, polecam właśnie takie hale na uboczu. Żadne inne miejsce nie oddaje tak klimatu węgierskiego życia.

środa, 13 sierpnia 2014

Fasolka z oscypkiem i kiełbasą

Paprykowaną na dodatek. Bardzo udany polsko-węgierski mix. Sezon na fasolkę w pełni, do wyboru mnóstwo odmian i do tego dania właściwie możecie użyć każdej. Ja miała magiczną fasolkę od mamy Kuby - przed ugotowaniem była ciemnofioletowa, a po - zrobiła się zielona!
I znowu - jeśli nie macie dostępu do paprykowanej kiełbasy, możecie użyć jakiejś innej wędzonej, najlepiej z dużym dodatkiem czosnku. Czosnek będziecie też dodawać do gotującej się fasoli, o czym później, ale o dziwo postoddech nie jest aż tak zabójczy ;)

Na 2 porcje:

  • 3-4 garści fasolki szparagowej
  • 10 dag oscypka
  • 1 kiełbasa paprykowana
  • 1 ząbek czosnku
  • sól
Fasolkę dokładnie myjemy i odcinamy końcówki. Wkładamy do zimnej, osolonej wody, dorzucamy pokrojony w plastry czosnek i gotujemy 10-15 minut, aż fasolka zmięknie.
Kiełbasę kroimy w plastry i podsmażamy na suchej patelni, aż wytopi się większość tłuszczu, którego następnie się pozbywamy. 
Fasolkę odcedzamy i pozbywamy się resztek czosnku, posypujemy startym oscypkiem i podsmażoną kiełbką.




niedziela, 10 sierpnia 2014

Paprikás krumpli - paprykowane ziemniaki

Dziwię się, że tego pysznego (i jakże nieskomplikowanego) eintopfu jeszcze nie było na blogu. Ale dzięki temu, że robię go po przyjeździe z wakacji, mam okazję zaprezentować go Wam z dodatkiem najprawdziwszej paprykowanej kiełbasy, której próżno szukać u polskich rzeźników. A z taką wędliną smakuje sto razy lepiej, niż jakąkolwiek inną. Więc jeśli kiedyś traficie na festiwal smaku lub targi, na których będą wystawiać się węgierscy producenci, koniecznie kupcie chociaż dwie ostre kiełbaski. No już nie wymagam, żeby od razu były z mangalicy, wystarczy, że będą miały ten piękny kolor i zapach i zrozumiecie, o czym mówię.

Na 2 porcje:


  • 3 duże ziemniaki
  • 1 cebula
  • 2 paprykowane, ostre wędzone kiełbasy*
  • 2 łyżeczki słodkiej papryki w proszku
  • 3-4 łyżki przecieru pomidorowego
  • 1-1,5 szklanki wody
  • sól
  • pietruszka
  • (opcjonalnie) kminek
  • olej do smażenia

*Jeśli nie znajdziecie paprykowanych kiełbas, możecie dać zwykłe, ale do potrawy dodajcie też łyżeczkę ostrej pasty paprykowej lub suszonej ostrej papryki

Ziemniaki obieramy, myjemy i kroimy w półplasterki o grubości 0,5 cm. Cebulę również kroimy w półplasterki, kiełbasę natomiast w normalne plastry.
Rozgrzewamy olej w rondlu lub garnku. Na gorący wrzucamy cebulę, czekamy aż się zeszkli, po czym zdejmujemy z ognia i posypujemy papryką. Dodajemy kiełbasę, przecier i wodę, stawiamy z powrotem na ogniu, solimy i gotujemy pod przykryciem, aż ziemniaki zmiękną. Na koniec posypujemy pietruszką i kminkiem. Podajemy z białym chlebem, którego grubymi pajdami dokładnie wyczyścimy talerz z sosu.



niedziela, 3 sierpnia 2014

Budapesti mesék I.

Uch, będzie mi trudno pisać. Jest 22:37, niedziela, ostatni dzień mojego urlopu.
Kilka dni temu wróciłam z Węgier i już w drodze na lotnisko wiedziałam, że szybko zatęsknię. Tyle razy byliśmy już z Kubą w Budapeszcie, że miałam obawy, czy 9 dni to nie za dużo, czy nie będziemy znudzeni po trzech.
Biję się w pierś. Ciekawe, co jeszcze odkryjemy następnym razem.


Kulinarnie, jak zwykle, ja rozpływałam się w rozkosznie łechtających podniebienie gulaszach i paprykarzach. Kuba za to co drugi dzień jadł falafel ;) Naprawdę ciężko jest znaleźć coś węgierskiego niezawierającego choćby smalcu (nawet, jak się post factum okazało, pogacze z czosnkiem niedźwiedzim były osmalcowane. Przepyszne były. Często kupowałam na śniadanie, razem z kakaowym ślimakiem, w przejściu podziemnym w jednej z tysiąca zlokalizowanych tam piekarenek).
Jedną z nielicznych rzeczy, jakie Kuba może tam jeść, jest burgonyás tészta, czyli makaron z... ziemniakami. Jakby za mało było jeszcze węglowodanów, Grubson zagryza to chlebem, który podają mi do zupy :) Oprócz pyrów i makaronu w tej potrawie jest jeszcze suszona papryka i (chyba) czosnek, ale nie mam pewności, bo zawsze jestem zbyt podekscytowana własnym daniem, żeby przeanalizować składniki tegoż.

Przy okazji wizyt w Budapeszcie zawsze prędzej czy później lądowaliśmy w Bródy étterem - typowo węgierskiej jadłodajni, gdzie całymi dniami przesiadywało dwóch-trzech Węgrów, a kelnerka (ta sama kobieta ZAWSZE) ze śmiesznym akcentem mówiła köszönöm. Mieli tam najlepszą zupę gulaszową i rybacką oraz pörkölt z czerwonym winem. 
Teraz też oczywiście poszliśmy na Bródy utca, a mi przebiegła przez głowę myśl co by było, jakby Bródy zbankrutował...
No i w miejscu najlepszego węgierskiego punktu gastronomicznego zastaliśmy hinduską knajpę. Dobrze, że nie turecką, bo bym chyba się załamała - Turcy obecnie po raz drugi w historii okupują Budapeszt, tym razem w formie falafelowni - na każdej ulicy co najmniej po dwie.
Na szczęście po drugiej stronie ulicy jest Vidám étterem, w której byliśmy też 2 lata temu z Agatą i Helakiem (który po raz kolejny zamówił ROSÓŁ), więc było to jakieś pocieszenie. 
Moja gulyás leves była wy-bor-na. Tłuściutkie galuszki pływające w wołowo-paprykowej esencji, ogromne kawałki delikatnego mięsa i erős pista na dnie.

 Raczej nie była przygotowywana w kociołku, jak wrzucona niedawno na bloga bográcsgulyás, ale i tak... cudowna, chociaż jest od niej coś cudowniejszego. Niepodzielnie panujący król węgierskiej kuchni - hortobágyi palacsinta. Nie wiem, z czego wynika wyjątkowość tych naleśników i ich przewaga nad resztą dań - w końcu to też mięso, papryka, śmietana, czosnek - standard, jeśli chodzi o ten kraj. Może to, że pływają wręcz w mięsno-paprykowym sosie, a kleks śmietany delikatnie zespala wszystkie smaki? Naprawdę nie wiem. Ale od wielu lat nie ma takiej ilości hortobadziów, która sprawiłaby, że miałabym dość.


 W czasie, kiedy ja czyściłam chlebem talerz z sosu, Kuba konsumował mało węgierski rántott sajt, czyli smażony ser. Jak widać na zdjęciu, Węgrzy bojkotują warzywa, nawet gdyby miały być tylko ozdobą nudnego talerza :)




Na dzisiaj tyle. Resztą cudowności podręczę Was w następnym odcinku (nasz tata zawsze w ten sposób opowiadał bajki - 5 minut Jasia i Małgosi, ale z wymyśloną na poczekaniu fabułą, a reszta w następnym odcinku) - a mam jeszcze sporo do pokazania. Gdybym zapomniała, to przypomnijcie mi, proszę, że chciałam się rozpisać na temat węgierskich hal targowych.
Spróbuję teraz zasnąć, nie myśląc o tym, co mnie czeka od 8 rano.

drukuj