środa, 20 sierpnia 2014

Budapesti mesék II.

Jedną z pierwszych rzeczy, o których uczy świeżaków nieoceniona pani Jola na wstępie do hungarystyki, są węgierskie hale targowe.
Hale jak hale, co w tym szczególnego, że ludzie targują w skupiskach. U nas też przecież są wszelkiego rodzaju rynki i ryneczki, gdzie Wietnamczycy sprzedają niezdrowe, uciskowe skarpety z poliestru za 50 gr od pary, a w sezonie osy żerują na rozgrzanych od słońca truskawkach.
Ale nie, to nie jest to samo. Węgierskie hale to centrum spotkań babć jeżdżących po zakupy na hulajnogach (sic! lub jeżdżących tramwajami z hulajnogą pod pachą), dziadków, którzy wiedzą, że paprykarz z kurczaka smakuje tak samo dobrze (a nawet lepiej) podany na plastikowym talerzyku, co na Rosenthalu w hotelu Gellért 
oraz wszystkich innych Węgrów szukających najświeższych warzyw i plotek.


Powyżej bodaj najbardziej popularna i ochoczo oblegana przez turystów hala przy Fővám  tér, zaraz obok Mostu Wolności. Trzeba się tam przejść dla samego faktu, że się tam było, ale prawdziwi budapeszteńczycy omijają ją, bo na co im rękawice kuchenne z haftem z Kalocsa, a napisem Budapest. (Niewtajemniczonym wyjaśniam - to tak jakby mieć pamiątkę z poznańskimi koziołkami z podpisem Warszawa).
Wysokość cen jest proporcjonalna do ilości turystów zalewających to miejsce, więc o ile nie kupiłam tam nic oprócz nadziewanej papryki, o tyle estetyka całej hali jak zwykle nie rozczarowała.

...be our guest, be our guest, caviar, tokaji...


Stosy węgierskich warzyw i owoców (no, może nie licząc cytrusów) są chlubą hal targowych. Węgierskie jeżyny, węgierska fasolka, węgierskie arbuzy. Taki patriotyzm się udziela, teraz w sklepie staram się szukać (w miarę możliwości) polskich produktów, nawet jeśli miałyby być bardziej poobijane i mniejsze od chińskich czy hiszpańskich.

Węgierskie jeżyny.  


Węgierskie arbuzy <3 Czerwone i pachnące, och, jak o wiele bardziej pachnące od tych dostępnych w Polsce... Nie wspominam już nawet o zapachu papryki. Żadna papryka nie pachnie tak jak węgierska - czuć ją z odległości kilkunastu metrów, nawet zamkniętą w siatce i plecaku. Chyba że w tym samym plecaku nosi się przez kilka dni banana. Wtedy wszystko pachnie i smakuje bananem. Nie polecam.


Pęta paprykowanych kiełbas, z których można zrobić to lub to, lub po prostu zjeść na chlebie i zionąć ogniem. Pod nimi wiszą wielkie, wędzone golonki (Chyba. Wybaczcie, nie znam się na mięsie. Jeśli ktoś rozpoznaje, co to za część świnki, to dajcie znać.), a w kubełkach smalec z mangalicy

W puszkach gęsie i kacze wątróbki. Ponoć węgierski specjał (tak mówił kiedyś Makłowicz, a ja mu wierzę), ale nie próbowałam. Niespecjalnie zresztą żałuję.

Tak, to właśnie ta ciemna strona dużej hali. Drogie produkty i tłumy turystów...

...Ale jak tu oprzeć się nadziewanym papryczkom, które tak rozkosznie się wdzięczą?


Kiedy byłam pierwszy raz w tej hali, sto lat temu, przywitał mnie pan rzeźnik, wkładając rękę w leżący na ladzie prosięcy łeb i wydając z siebie prosięcy odgłos. Teraz też go szukałam, żeby móc się tym zjawiskiem podzielić z Wami, ale zostały mi tylko czaszki rogatego bydła. Chociaż coś.


No tak, czym byłyby Węgry bez bukietów z papryczek. Przy okazji pierwszej podróży na Węgry kupiłam właśnie w jakiejś hali kilka takich (No, nie do końca takich. Takich bym nie przewiozła w walizce) bukiecików ze świeżych, ostrych papryczek. Trochę żałowałam, że wszystkie rozdałam...


Ach, a oto i rzeczona nadziewana papryka jabłkowa. Jeżeli chcecie poczuć, jak smakuje ogień piekielny, to kupcie surową. Ta była już ukiszona, potem zalana octem, pozbawiona pestek i części ostrości, ale i tak bolała. Wspaniałość.
Jeśli podsyciłam Waszą ochotę na węgierskie produkty, to świetnie. Jeśli zaciekawiłam halami - jeszcze lepiej. Ale to nie koniec, bo dla mnie jedną z największych zalet hal jest fakt, że można tam zjeść najprawdziwsze węgierskie obiady za śmieszne pieniądze. Ja przez cały wyjazd czaiłam się na hortobágyi palacsinta, które kiedyś jadłam w Fehérvári úti Vásárcsarnok, naszej ulubionej, swoją drogą, hali targowej, ale jak już wiecie z poprzedniego odcinka węgierskich historii, znalazłam je gdzie indziej. W hali (bardzo prostej, zupełnie nieturystycznej, brzydkiej, ale bardzo funkcjonalnej) zjadłam za to pożegnalny obiad, tuż przed odjazdem na lotnisko. Za małą porcję (która okazała się być ogromną) paprykarzu cielęcego z galuszkami zapłaciłam jakieś 600 ft, czyli mniej niż 10 złotych i nie mogłam się ruszać z przejedzenia do końca dnia. Do tego lodowata lemoniada z hyćki za 100 ft i najbardziej satysfakcjonujący obiad wyjazdu gotowy.


Problem w tym, że hale, w których można zjeść takie cuda w towarzystwie brzuchatych Węgrów popijających zimnym piwem pörkölty z suma, nie są nakierowane na turystykę. To znaczy - dla mnie to nie problem, wprost przeciwnie. Dla turystów to gorzej, bo uśmiechnięte panie w średnim wieku nalewające szerokim gestem zupy rybne i gulaszowe, nie mówią w innym języku, niż węgierski. No, z rzadka MOŻE po rosyjsku. Ewentualnie po chińsku, bo chińskich barów nawet tam nie brakuje. Ale jeżeli komuś nie przeszkadza porozumiewanie się na migi, polecam właśnie takie hale na uboczu. Żadne inne miejsce nie oddaje tak klimatu węgierskiego życia.

2 komentarze:

  1. mili ludzie na Węgrzech wstając z dzielonej z nieznajomymi wspólnej ławy przy stoliku życzą sobie "dalszego dobrego apetytu", jeśli współtowarzysze jeszcze nie skończyli swojego dania. tacy oni są.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Robią też tak mili Polacy, jeśli chcą zabłysnąć ;P

      Usuń

drukuj