niedziela, 3 sierpnia 2014

Budapesti mesék I.

Uch, będzie mi trudno pisać. Jest 22:37, niedziela, ostatni dzień mojego urlopu.
Kilka dni temu wróciłam z Węgier i już w drodze na lotnisko wiedziałam, że szybko zatęsknię. Tyle razy byliśmy już z Kubą w Budapeszcie, że miałam obawy, czy 9 dni to nie za dużo, czy nie będziemy znudzeni po trzech.
Biję się w pierś. Ciekawe, co jeszcze odkryjemy następnym razem.


Kulinarnie, jak zwykle, ja rozpływałam się w rozkosznie łechtających podniebienie gulaszach i paprykarzach. Kuba za to co drugi dzień jadł falafel ;) Naprawdę ciężko jest znaleźć coś węgierskiego niezawierającego choćby smalcu (nawet, jak się post factum okazało, pogacze z czosnkiem niedźwiedzim były osmalcowane. Przepyszne były. Często kupowałam na śniadanie, razem z kakaowym ślimakiem, w przejściu podziemnym w jednej z tysiąca zlokalizowanych tam piekarenek).
Jedną z nielicznych rzeczy, jakie Kuba może tam jeść, jest burgonyás tészta, czyli makaron z... ziemniakami. Jakby za mało było jeszcze węglowodanów, Grubson zagryza to chlebem, który podają mi do zupy :) Oprócz pyrów i makaronu w tej potrawie jest jeszcze suszona papryka i (chyba) czosnek, ale nie mam pewności, bo zawsze jestem zbyt podekscytowana własnym daniem, żeby przeanalizować składniki tegoż.

Przy okazji wizyt w Budapeszcie zawsze prędzej czy później lądowaliśmy w Bródy étterem - typowo węgierskiej jadłodajni, gdzie całymi dniami przesiadywało dwóch-trzech Węgrów, a kelnerka (ta sama kobieta ZAWSZE) ze śmiesznym akcentem mówiła köszönöm. Mieli tam najlepszą zupę gulaszową i rybacką oraz pörkölt z czerwonym winem. 
Teraz też oczywiście poszliśmy na Bródy utca, a mi przebiegła przez głowę myśl co by było, jakby Bródy zbankrutował...
No i w miejscu najlepszego węgierskiego punktu gastronomicznego zastaliśmy hinduską knajpę. Dobrze, że nie turecką, bo bym chyba się załamała - Turcy obecnie po raz drugi w historii okupują Budapeszt, tym razem w formie falafelowni - na każdej ulicy co najmniej po dwie.
Na szczęście po drugiej stronie ulicy jest Vidám étterem, w której byliśmy też 2 lata temu z Agatą i Helakiem (który po raz kolejny zamówił ROSÓŁ), więc było to jakieś pocieszenie. 
Moja gulyás leves była wy-bor-na. Tłuściutkie galuszki pływające w wołowo-paprykowej esencji, ogromne kawałki delikatnego mięsa i erős pista na dnie.

 Raczej nie była przygotowywana w kociołku, jak wrzucona niedawno na bloga bográcsgulyás, ale i tak... cudowna, chociaż jest od niej coś cudowniejszego. Niepodzielnie panujący król węgierskiej kuchni - hortobágyi palacsinta. Nie wiem, z czego wynika wyjątkowość tych naleśników i ich przewaga nad resztą dań - w końcu to też mięso, papryka, śmietana, czosnek - standard, jeśli chodzi o ten kraj. Może to, że pływają wręcz w mięsno-paprykowym sosie, a kleks śmietany delikatnie zespala wszystkie smaki? Naprawdę nie wiem. Ale od wielu lat nie ma takiej ilości hortobadziów, która sprawiłaby, że miałabym dość.


 W czasie, kiedy ja czyściłam chlebem talerz z sosu, Kuba konsumował mało węgierski rántott sajt, czyli smażony ser. Jak widać na zdjęciu, Węgrzy bojkotują warzywa, nawet gdyby miały być tylko ozdobą nudnego talerza :)




Na dzisiaj tyle. Resztą cudowności podręczę Was w następnym odcinku (nasz tata zawsze w ten sposób opowiadał bajki - 5 minut Jasia i Małgosi, ale z wymyśloną na poczekaniu fabułą, a reszta w następnym odcinku) - a mam jeszcze sporo do pokazania. Gdybym zapomniała, to przypomnijcie mi, proszę, że chciałam się rozpisać na temat węgierskich hal targowych.
Spróbuję teraz zasnąć, nie myśląc o tym, co mnie czeka od 8 rano.

2 komentarze:

drukuj